Święta nam się udają, ale tylko w połowie. 1 maja obchodziliśmy właśnie pierwszą rocznicę przystąpienia do Unii Europejskiej, co było – czyż trzeba przypominać – najważniejszym celem strategicznym całej polskiej polityki po 1989 r. Kreślony w całej prasie, w tym i na naszych łamach, bilans pierwszego roku jest nadzwyczaj pozytywny. Myślicie, że Unia w ogóle zauważyła tę rocznicę? Nie, i trudno się dziwić: całą Brukselę i trzy czwarte dyplomatów całej „25” ogarnęła panika, nawet histeria. Co będzie, jeśli w dwóch bliskich już referendach na temat konstytucji Francja (29 maja) i Holandia (trzy dni później) powiedzą „nie”. Sondaże w obu krajach nie są zachęcające. Piszemy dlatego, że spotykamy się w Warszawie z reakcjami typu Schadenfreude: proszę, butny francuski prezydent ma za swoje, francuski establishment, który do konstytucji parł – dostaje po nosie. Otóż Francuzów można lubić lub nie, ale na porażce konstytucyjnej najbardziej poszkodowane wyjdą nie kraje silne i duże, lecz słabsze i mniejsze, konkretnie – my, nowo przyjęci.
Okazuje się, że nasz sukces w Unii zbiegł się z generalnie kiepską koniunkturą gospodarczą w Europie, w której narosły rozmaite lęki: czy aby cały ten wielki unijny statek płynie w dobrym kierunku i czy – co gorsza – nie wziął na pokład zbyt wielu pasażerów. Francuzi, skłonni i tak do narzekań – a ostatnio najmodniejsze hasło związków zawodowych to „obrona dotychczasowego poziomu życia” – nagle masowo podejrzewają, iż pracę i dobrobyt odbierze im hydraulik z Polski, a konkretnie cała armia hydraulików, która ruszyła ławą na Paryż, Szampanię i Prowansję. Gdzież ci hydraulicy? – pytam, bo sam nie mogę znaleźć chętnego w Warszawie. Francuzi nie odpowiadają, tylko jednym tchem mówią, że ci chciwi i bezwzględni kapitaliści francuscy całe fabryki przenoszą nad Wisłę i Niemen.