Wszystkie znane mi kobiety, które sięgnęły po „Mojry”, debiutancką powieść Marka Sobóla (1968), były nią zachwycone. Przypuszczam, że jest to wystarczający powód, by zajrzeli do niej także mężczyźni. Soból, 37-letni informatyk z Krakowa, napisał najbardziej kobiecą powieść – w najlepszym tego słowa znaczeniu – jaką zdarzyło mi się ostatnio przeczytać.
Pomysł sam w sobie jest ryzykowny: ta książka nie wspomina ani słowem o kosztach transformacji i wrednych korporacjach, o bezrobotnych z pegeerów ani o czymkolwiek, co widać na łamach gazet. Opowiada o uczuciach – właścicielki paryskiej kawiarni, młodej pielęgniarki z dziecięcego hospicjum i krakowskiej prostytutki; trzech kobiet, które spotykają się na krakowskim Kazimierzu. Lachesis wciąż opłakuje stratę ukochanego mężczyzny, któremu nie mogła dać dziecka. Atropos opiekuje się umierającymi dziećmi, by nie zapomnieć o śmierci najbliższej jej osoby. Kloto sprzedaje się za pieniądze, ale i ona marzy o miłości – do dziecka. Ich losy krzyżują się w dawnej żydowskiej dzielnicy. Kluczem do pogodzenia się przez nie z własną przeszłością okaże się próba wskrzeszenia, choćby na chwilę, aury dawnego Kazimierza. Ta mądra, wolna od efekciarstwa książka wciąga od pierwszych zdań; można wręcz odnieść wrażenie, że napisała się sama (co stanowi skądinąd dowód niepoślednich umiejętności narracyjnych autora). Obfituje w zaskakujące zwroty akcji, które ukazują nam tytułowe Mojry – trzy współczesne prządki Losu – w złożony i wiarygodny sposób. Naprawdę trudno uwierzyć, że to facet napisał.
Marek Soból, Mojry, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2005, s. 228