Jezus nie tworzył papiestwa. Był żydowskim reformatorem, który głosił zbawienie człowieka poprzez miłość bliźniego, również nieprzyjaciół. Wbrew ortodoksyjnym żydom zapraszał do Królestwa Bożego także wyznawców innych religii – Samarytan, ludzi traktowanych niechętnie ze względów politycznych – celników, cudzołożnice i nierządnice. Nie był też oczywiście katolikiem w dzisiejszym sensie i trudno by go sobie wyobrazić na dzisiejszej mszy w Bazylice św. Piotra.
Archeologom nie udało się dotąd znaleźć prawdziwego grobu Piotra w podziemiach rzymskiej Bazyliki. Ale ponieważ o jego męczeństwie w Rzymie w czasach Nerona zaświadcza List Klemensa z 96 r. n.e., więc nie kwestionuje się jego obecności w wiecznym mieście. Nie podobna jednak stwierdzić, czy dzisiejsi biskupi są bezpośrednimi następcami apostołów, to znaczy, czy rzeczywiście istnieje nieprzerwany łańcuch nałożonych rąk aż od św. Piotra i Pawła. Nikt nie dojdzie, jak to naprawdę było z sukcesją apostolską w okresie prześladowań chrześcijan. Rzym, jako stolica i miejsce męczeństwa i Piotra, i Pawła, był ważnym ośrodkiem nowej religii, ale tylko jednym z kilku. O supremacji nie było mowy. Dopiero w III w. biskup Rzymu Stefan powołał się na swój prymat w całym chrześcijaństwie, ale nie potraktowano tego zbyt serio.
Nawet po wielkim przewrocie w IV w., gdy cesarz Konstantyn uczynił chrześcijaństwo religią państwową w Cesarstwie, Rzym miał znaczenie podrzędne. To cesarz w 325 r. zwołał do swych włości w Nicei, na wschód od Konstantynopola, sobór powszechny. I nawet nie zaprosił biskupa Rzymu. To cesarz był najwyższym kapłanem. Podyktował wyznanie wiary i narzucił Kościołowi ramy odpowiednie do administracji państwowej.
Po wiekach w Kościele katolickim będzie się mówić o tzw. donacji Konstantyna, w której cesarz jakoby złożył zwierzchnictwo nad Rzymem i całą zachodnią częścią cesarstwa na ręce biskupa Rzymu.