Dojechałem samochodem z zablokowanymi od wewnątrz drzwiami (w obawie przed napadem) do hotelu Everest, w pobliżu sławnej plaży Copacabana. Kolega wysiadł, żeby załatwić coś w recepcji, poinstruował mnie przedtem, żebym nikomu nie dał otworzyć drzwi od zewnątrz. Ledwie wyszedł, jakiś mężczyzna zaczął szamotać się z drzwiami od strony pasażera. Doszłoby pewnie do incydentu, gdyby nie okazało się, że to portier hotelowy po cywilnemu, bez liberii, który chciał pomóc mi wysiąść, żeby odprowadzić samochód na podziemny parking.
Schodziłem za chwilę, już zakwaterowany, do recepcji, żeby zapytać, czy prawdą są te przerażające opowieści o zagrożeniu dla turystów w Rio i czy mogę wyjść na spacer nad morze. – Panie, tu jest bardzo bezpiecznie, ale przed wyjściem proszę zostawić u mnie zegarek, pierścionek i portmonetkę – odpowiedział.
Tego samego dnia zapytałem profesor Manuelę Castro, organizatorkę seminarium na Uniwersytecie Federalnym Rio de Janeiro (UFRJ), na czym polega problem tej słynnej violencia urbana (przemocy w miastach), która cechuje nie tylko Rio, ale wszystkie większe ośrodki Brazylii: Recife, S?o Paulo, Belo Horizonte, Santos, Salvador. Powiedziała z rozbrajającym uśmiechem, że tego problemu po prostu się nie widzi.
Na tyłach Copacabany mieszka mistrz banału przemycanego w powiastkach metaforycznych Paulo Coelho, pisarz światowej sławy. On, podobnie jak profesor Manuela Castro, też nie widzi przemocy, choć wystarczyłoby, żeby wyszedł na balkon. Skąd się wzięła sława Coelho, prof. Castro nie wie. Jej uniwersyteccy koledzy też nie. Jest to dla nich, Brazylijczyków, fenomen niezrozumiały i nie ma w tym zawiści. Ale mają pisarza znacznie mniej sławnego, Paolo Linsa, nie z Copacabany, lecz ze slumsów, który swój świat faweli opisał w książce „Miasto Boga”, a potem pozwolił ją sfilmować.