Archiwum Polityki

Narodowa opera mydlana

Po raz kolejny dymisja ze stanowiska szefa Opery Narodowej w środku sezonu, w atmosferze skandalu, z długami i plotkami w tle. Tym razem padło na Jacka Kaspszyka, znakomitego dyrygenta, który wziął w swoje ręce i kierownictwo naczelne, i artystyczne teatru od czasu objęcia przez poprzedniego dyrektora naczelnego Waldemara Dąbrowskiego stanowiska ministra. Wytrzymał ledwie dwa i pół roku – i nic dziwnego, bo bycie dobrym artystą, a zarazem administratorem i menedżerem rzadko idzie w parze.

Jakieś fatum krąży nad tym gmachem i nie pomoże tu nawet Apollo z kwadrygi ustawionej za dyrekcji Dąbrowskiego na klasycystycznej fasadzie projektu Antonia Corazziego. Rzecz w tym, że czterdzieści lat temu, gdy teatr odbudowywano, za tą fasadą w ramach typowej dla realnego socjalizmu gigantomanii skryto około dwóch hektarów, w tym największą na świecie scenę (2500 m kw.). Samo funkcjonowanie części operowej budynku (a mieści się w nim też Teatr Narodowy) wymaga tylu pieniędzy, ile otrzymuje na swój sezon od władz lokalnych Teatr Wielki w Poznaniu (ponad 17 mln zł). Nic dobrego z tego wyniknąć nie może. Zwłaszcza że przez piętnaście lat III RP nie dorobiliśmy się kadry prawdziwych menedżerów kultury.

Historia powstania najnowszego długu w warszawskiej operze (6 mln zł) jest banalna do bólu: rozpoczęła się od wstrzymania opłat na ZUS i na Zakładowy Fundusz Świadczeń Socjalnych. Przypomina to historię, która wydarzyła się w zeszłym roku w łódzkim Teatrze Wielkim; tam dług rósł dłużej, aż osiągnął wysokość 12 mln zł. Przypomina się także dymisja z warszawskiej opery dyrektora sprzed kilku lat Janusza Pietkiewicza, który początkowo uchodził za świetnego menedżera, ale w końcu okazało się, że i on prowadził teatr ponad stan. Najnowsza historia różni się od poprzednich tym, że to Kaspszyk złożył dymisję, nie zaś ją otrzymał.

Polityka 13.2005 (2497) z dnia 02.04.2005; Komentarze; s. 18
Reklama