Kiedy Richard Nixon przegrał w 1960 r. wybory prezydenckie, a w dwa lata później wybory na gubernatora Kalifornii, jego karierę polityczną uważano za skończoną. W 1968 r. został jednak prezydentem. Powroty tego rodzaju w amerykańskiej polityce należą do wyjątków.
Mało kto na przykład wierzy, by demokraci raz jeszcze postawili na przegranego w ostatnich wyborach Johna Kerry'ego. Wrócił on do Senatu i nie przepuszcza okazji do krytykowania prezydenta Busha – za wojnę w Iraku, kontrowersyjny plan reformy emerytur. Ale partyjny establishment nie może mu darować błędów w zeszłorocznej kampanii prezydenckiej i rozgląda się już za nowymi kandydatami do wyborów w 2008 r. Za faworyta uchodzi na razie była Pierwsza Dama senator Hillary Clinton, popierana przez swego małżonka wciąż bezkonkurencyjnego w rankingu popularności. Do walki ma też ochotę dołączyć John Edwards, który u boku Kerry'ego ubiegał się o wiceprezydenturę, a teraz stara się zdystansować od swego partnera.
Porażka zawsze boli, ale szczególnie dotkliwa była dla Ala Gore'a. Demokratyczny wiceprezydent w gabinecie Clintona od dziecka przygotowywany był przez swego ojca-senatora do objęcia najwyższego urzędu. W 2000 r. miał w ręku wszystkie atuty: 8 lat pomyślności za rządów Clintona, pokój i bezpieczeństwo USA, a naprzeciwko rywala przedstawianego przez media jako matołka i prymitywa. Gore nie potrafił tego wykorzystać. Zdobył wprawdzie więcej głosów bezpośrednich niż Bush, był o włos od zwycięstwa, ale odebrała mu je kontrowersyjna decyzja Sądu Najwyższego.
Gore przegrał powściągliwie i z klasą
– wbrew niektórym sugestiom nie starał się podważać legitymacji do rządzenia swego rywala. Po wyborach przeprowadził się do rodzinnego stanu Tennessee, gdzie ni-gdy właściwie nie mieszkał – niemal całe życie spędził na salonach w Waszyngtonie.