W american dream liczą się zdolności i praca, a nie plecy i pochodzenie, jak na Starym Kontynencie. W rzeczywistości coraz więcej wysokich stanowisk, w tym i w elitach władzy, zdaje się przechodzić także w USA z pokolenia na pokolenie. Media podają przykłady amerykańskiego nepotyzmu; rozprawiają nawet o dynastyczności amerykańskiej polityki.
Najbardziej znana dynastia, z Teksasu rodem, przedłużyła niedawno rządy w kraju o dalsze cztery lata. Ale fenomen rodziny Bushów obficie powiela się niżej. W nowym Senacie kilkunastu jego członków nosi nazwiska znane w polityce od dziesięcioleci. Senatorowie: Mark Pryor, Robert F. Bennett, Lincoln Chaffee, Evan Bayh, Chris Dodd i Lisa Murkowski zasiadają na miejscach zajmowanych wcześniej przez swoich ojców. Senator Elizabeth Dole to żona senatora Boba Dole, byłego prezydenckiego kandydata republikanów. Kim są Hillary Clinton i Edward Kennedy, przypominać nie trzeba. Jay Rockefeller to bratanek byłego wiceprezydenta, John Sununu jest synem byłego szefa kancelarii prezydenta Busha seniora, Mary Landrieu – córką burmistrza Nowego Orleanu.
Podobnie jest w Izbie Reprezentantów, gdzie nazwiska kongresmanów na ogół nic już polskiemu czytelnikowi nie mówią. Dziedziczne – choć niekoniecznie w tym samym stanie – bywają też fotele gubernatorów. Rządzący w Massachusetts Mitch Romney to syn gubernatora Michigan George’a Romneya. W Ohio gubernatorem jest Bob Taft z potężnego politycznego rodu, który na początku XX w. wydał nawet prezydenta. Na Florydzie władzę dzierży Jeb Bush, młodszy brat obecnego lokatora Białego Domu.
Wychwalający wartości rodzinne prezydent Bush wyznaje je w sposób praktyczny: rozdaje posady krewnym swoich lojalnych sojuszników.