Artur Pacia, leśniczy z podwarszawskich Otrębusów, co dwa miesiące wywozi z lasu górę śmieci. Po trzech dniach mógłby zacząć sprzątanie od nowa: – Czasami nie wierzę własnym oczom. Na leśnej polanie, w tym samym miejscu co poprzednio, pojawiają się worki z domowymi odpadami, rozbita muszla klozetowa i stary tapczan – mówi z rezygnacją. Problem dotyczy całego kraju. Wystarczy przejść po byle jakim zagajniku przylegającym do osiedla. Ministerstwo Ochrony Środowiska naliczyło ok. 1000 dzikich wysypisk. Każdego dnia przynajmniej jedno jest likwidowane, ale w tym samym czasie gdzie indziej pojawia się nowe.
Polska tonie w śmieciach, choć ich wywożenie jest tanie.
Ceny wywozu śmieci są niskie i nie da się na nich dużo zaoszczędzić. W większości miast ta usługa podlega wolnej konkurencji. W dużych aglomeracjach, takich jak Wrocław czy Warszawa, walczy ze sobą nawet po kilkadziesiąt firm. Bywa, że mieszkańcy domów jednorodzinnych z jednego osiedla mogą wybierać między ofertami 4–5 usługodawców. Dzięki temu miesięczny koszt opróżnienia przydomowego pojemnika, np. na warszawskiej Woli, spadł w ciągu półtora roku z 16 do 9 zł. W innych rejonach opłaty są dużo niższe – średnio w kraju za wywóz domowych odpadów płacimy 4–7 zł od osoby miesięcznie.
Państwo jest słabe także i w tym sensie, że nie ma sposobów ani środków do wyegzekwowania prawa zakazującego śmiecenia. Nie umie też zmusić ludzi, by ponosili koszty transportu i utylizacji odpadów, które produkują. Przepisy są niby jasne. Każdy właściciel posesji musi mieć umowę z firmą wywożącą odpady. Czy potem regularnie korzysta z jej usług, nikt już specjalnie nie wnika. Owszem, uprawnienia do kontroli formalnie posiada straż miejska, ale funkcjonariuszy zazwyczaj jest mało, mają ważniejsze zadania, a biedniejsze gminy z powodu braku pieniędzy w ogóle straży nie stworzyły.