Lech Wałęsa, z wizerunkiem Matki Boskiej w klapie, przywiązany do tradycyjnego ludowego polskiego katolicyzmu, tym razem – co za historyczny paradoks – korzystając z Internetu, jeszcze raz przeskoczył przez płot.
Wałęsa jest urodzonym politykiem, a jego polityczny instynkt podpowiadał mu wielokrotnie trafnie, kiedy trzeba wkroczyć, by wywołać wstrząs. Jednak to, co niegdyś budziło niesmak, było powodem krytyki, owa dosadność słów, brak precyzji w sformułowaniach, myślowy chaos, tym razem dobrze służy interwencji, z którą Lech Wałęsa wkroczył. Jest też czymś normalnym, biorąc pod uwagę internetowe narzędzie, którego używa. Wałęsa wdał się przecież w debatę publiczną, w której radykalizm haseł i sformułowań, dosadność języka stały się chlebem powszednim, a polityka wielkim targowiskiem pomówień i oszczerstw. Internet zaś sprzyja zawodom na epitety i dosadność. Jego „psychole od Rydzyka”, „rewolucja nieudaczników”, „kretyństwa, które się w pale nie mieszczą” to prawie szczyty internetowego savoir vivre’u, ale też jest to język zrozumiały dla tych, którzy godzinami wpatrują się w monitory, korespondujący z tym językiem, który płynie z politycznych audycji toruńskiej rozgłośni i sejmowej trybuny.
I oto w momencie najgorętszej dyskusji po publikacji tzw. listy Wildsteina pojawia się Lech Wałęsa, od lat przez najbardziej sfrustrowaną, choć niewątpliwie zasłużoną, część środowiska organizującego strajk sierpniowy uznawany za agenta. Ze swoim życiorysem robotnika, który po dramatycznym i krwawym grudniu 1970 r., w atmosferze powszechnego zastraszenia, podjął jakieś rozmowy ze Służbą Bezpieczeństwa, kręcił, unikał kontaktów, czasem się kontaktował, próbował wymknąć się z zarzucanych sieci (a był to czas, kiedy nie istniały Wolne Związki Zawodowe, Komitet Obrony Robotników i nikt nie pisał instrukcji, jak nie rozmawiać z SB).