Pierwsze rozdziały najnowszego thrillera Harlana Cobena „Tylko jedno spojrzenie” są tak gęste, że zawiązywanej intrygi starczyłoby dla kilku innych opowieści. Najpierw więc – wydaje się, że bez związku z rozwijającą się dalej fabułą – zastępca prokuratora zostaje wezwany do więzienia, gdzie płatny morderca przerywa milczenie i opowiada o jednej z ofiar, zlikwidowanej omyłkowo. Później zaś przenosimy się do domu Grace Lawson – 34-letniej artystki wiodącej ustabilizowane życie na przedmieściach typowych dla zasobnej middle class. Traf chce, że wśród familijnych zdjęć z pikniku bohaterka trafia na jedną zagadkową fotografię: wygląda, jakby pochodziła sprzed lat, a wśród pięciu pozujących osób Grace rozpoznaje swojego męża. Obok niego stoi zaś blondynka, której twarz przekreślono pisakiem. I od tej pory wszystko w życiu Grace się zmienia. Mąż najpierw zarzeka się, że człowiek ze zdjęcia to nie on, chwilę później znika wraz z fotografią, policja porzuconej żonie nie bardzo wierzy, gdy ta zgłasza zaginięcie, znajomi coś ukrywają. I przypominają się koszmary sprzed 13 lat, gdy Grace, wówczas jeszcze studentka college'u, została ciężko ranna podczas strzelaniny na koncercie rockowym w Bostonie. Okazuje się, że koszmar sprzed lat nieoczekiwanie powrócił.
Podobnie jak w poprzednich książkach Cobena mamy tajemnicę sprzed lat, bohatera w wieku średnim po przejściach i dramat rodziny, której wszelkie wstrząsy i zawirowania zdawały się nie imać.
Dlaczego więc, spodziewając się tego wszystkiego, czyta się to jednym tchem? Ano dlatego, że Coben potrafi nadać powieści odpowiedni rytm: gdy dzieje się ciekawie, nagle zawiesza prowadzony wątek, przenosi nas gdzie indziej, choć wiadomo, że prędzej lub później wszystkie elementy łamigłówki (w tej powieści skomplikowanej może nawet nadmiernie) zejdą się w jednym punkcie.