Jacek Sieradzki
O klasyce w teatrze słyszy się dziś zazwyczaj wtedy, gdy zgnębiona nauczycielka pyta w liście do redakcji, jak ma wytłumaczyć młodzieży, że dziwna inscenizacja nijak nie ma się do znanego jej z lektury pierwowzoru. Albo gdy wybucha awantura wokół Hamleta bez majtek, albo gdy krytycy kłócą się o swoich faworytów. Wizje zawarte w inscenizacjach rzadko budzą spór. Fakt, że najczęściej nie ma się o co bić. Może właśnie dlatego, że anteny opinii publicznej nakierowane są jedynie na skandal?
Przez długie lata proporcje pomiędzy repertuarem klasycznym a współczesnym w teatrach zwichnięte były na korzyść tego pierwszego. Za komuny grało się więcej rzeczy starych niż nowych z tysiąca powodów: cenzuralnych (nowe to zawsze niepewne), finansowych (nie wszystkie sztuki zachodnie dało się opłacić walutą niewymienialną), wewnątrzteatralnych (zawsze poręczniej było hasać po martwych niż po żyjących autorach). Zmiana ustrojowa wyrównała proporcje, a nawet przechyliła je na rzecz współczesności, co z pewnością jest zdrowe. Przyniosła też jednak inne przewartościowania, wpływając zasadniczo na lekturę teatralnej klasyki. Czy jednak naprawdę dzisiejszy widz nie zrozumie, co trapi Hamleta, póki uczynny reżyser nie włoży aktorowi komórki do ręki?
Grają, jak czują
Tradycja dwudziestowiecznego teatru polskiego za podstawowy obszar zainteresowań obierała życie publiczne: narodowe, polityczne, społeczne. Można mówić o historiocentryzmie sceny – w dwojakim sensie słowa. Z jednej strony na widelcu były żywe losy narodu i świata, dziejowe procesy, spory ideologiczne, publiczne potyczki; kwestie intymne, jednostkowe szły zdecydowanie z tyłu.
Teatr chciał widzieć swego bohatera na arenie historii (i jej współczesnego przedłużenia – polityki – na ile się dało).