Kto słyszał, jak na zakończenie tzw. promsów (koncertów orkiestr przy słynnych promenadach) publika śpiewa „Rule, Britannia!” (Rządź, Brytanio!), nie uwierzy, że Imperium Brytyjskie się skończyło. A jednak taka jest prawda. Z największego w dziejach świata Imperium pozostała luźna Wspólnota Brytyjska. Patriotyczna pieśń z XVIII w. spełniła się jednak, bo przez dwa wieki Albion (starożytna nazwa Wysp Brytyjskich) rzeczywiście panował nad morzami i oceanami, a to oznaczało panowanie nad światem. Spełniła się także w tym sensie, iż Brytyjczycy nigdy, przenigdy nie poszli w niewolę. Przeciwnie, walczyli i zwyciężyli w największej wojnie z Hitlerem.
Imperium, czyli szczęśliwa wina
Ale za to zwycięstwo zapłacili właśnie swoim Imperium. Wycieńczonej zmaganiami z III Rzeszą Brytanii nie było już stać na podtrzymywanie imperialnych iluzji. Mieszkańcy Wysp jakoś się z utratą pogodzili. Brytyjski pragmatyzm każe mierzyć zamiary na siły. Utrata Imperium okazała się błogosławiona, bo zdjęła z Brytyjczyków ciężar nie do udźwignięcia. Na dodatek demontaż odbył się stosunkowo spokojnie i bez wielkiego przelewu krwi, a państwa powstałe na gruzach Imperium zachowały elementy brytyjskiego systemu prawno-politycznego, nawet swe armie ubierały na modłę brytyjską, a oficerowie nosili dalej szpicruty.
Brytyjski historyk A.J.P. Taylor tak podsumował to doświadczenie: Imperium było rządzone dla korzyści tych, którzy nim administrowali, którzy go bronili i którzy się na nim bogacili, i to jest pewne, ale trudniej stwierdzić, czy przyniosło korzyść ludom poddanym. Owszem, przeniosło zza morza do swych posiadłości brytyjskie instytucje i przemieniło Afrykańczyków i Hindusów (przynajmniej powierzchownie) w Europejczyków: w ich etyce, polityce, obyczajach, ale nie wiadomo, czy gdyby mogli się oni rozwijać samodzielnie, nie znaleźliby sposobu życia lepiej im odpowiadającego.