Archiwum Polityki

Samczyk Eichelberger

Pewna intymna znajomość Wojciecha Eichelbergera jest od wielu tygodni eksponowanym tematem medialnym, gdyż zachodzi podejrzenie, że psychoterapeuta nadużył swej władzy nad pacjentką. Sprawą pożywia się obficie prasa bulwarowa, jej prawo. Jeszcze obficiej Eichelbergerowi udostępniła swe łamy prasa ambitniejsza: wywiady, demoniczny wzrok z portretów. I też można by powiedzieć – prawo tej prasy, w końcu incydent sprowokował ważne pytania związane z etyką zawodową. Eichelberger dostał szansę albo – żeby się bronić, albo – żeby przeprosić.

I co on – z przeproszeniem – ostatnio nagadał? Że cieszy się, że sąd koleżeński psychoterapeutów orzekł, że on tę panią wykorzystał jako nauczyciel i współpracownik, a nie terapeuta, bo to znacznie lepiej niż gdyby jako terapeuta. I że w ogóle nie ma sprawy, bo to wcale nie był romans, tylko przygoda erotyczna, a nawet mniej – seks po prostu. Jakie tam wykorzystanie.

To najbardziej prymitywny argument, jakiego mógł użyć. Znaczy bowiem, że potraktował tę drugą osobę jak rzecz. Odbył seks. I sobie teraz to ogłasza publicznie. Pewnie ta pani czytając to czuje się fantastycznie. Każdy, kobieta czy mężczyzna, czułby się świetnie, czytając, że wyobrażał sobie Bóg wie co, a to było tylko bzykanko. Psychoterapeuta powiada: trzeba było pięć lat temu usiąść w cztery zainteresowane osoby i pogadać. I co powiedziałby wtedy jej mężowi? Sorry, kolego, z twoją małżonką to była czysta fizjologia, nie bierz tego do serca.

Eichelberger naprawdę już więcej nie zasługuje na uwagę mediów. I reklamę. Nie ma znaczenia, czy on tę kobietę posiadł jako mistrz, lekarz duszy, pracodawca czy znajomy z filharmonii. Pyszałkowaty samczyk, ot tyle.

Polityka 4.2005 (2488) z dnia 29.01.2005; Fusy plusy i minusy; s. 96
Reklama