Nie ucichły jeszcze echa zatonięcia promu „Estonia” (28 września 1994 r.), kiedy to zginęło ponad 500 Szwedów, a kraj ponownie ogarnęła narodowa żałoba. Na sztokholmskim lotnisku Arlanda lądują wojskowe samoloty transportowe Hercules z kolejnymi trumnami zawiniętymi w narodowe flagi. Nawet jeśli część obywateli Szwecji jeszcze się odnajdzie, to i tak będzie to największa jednorazowa strata ludności od czasu wojen w Polsce i historycznej bitwy na stepach Ukrainy pod Połtawą (1709 r.).
Żaden kraj w Europie nie utracił tak wielu obywateli w tej katastrofie. Przez Tajlandię, a zwłaszcza przez jej regiony wokół położonej na południe od Bangkoku wyspy Phuket, w okresach szczytów turystycznych przewija się zawsze kilkadziesiąt tysięcy Skandynawów. Mają tam swoje domy lub prowadzą interesy.
Szwedzi zostali wypędzeni z wakacyjnego raju
zostawiając za sobą setki śmiertelnych ofiar, w tym wiele dzieci. Ci, którym udało się wyrwać z żywiołu, mówią o cudzie. Poszkodowani zostali nawet ci, którzy zostali na święta w domu; na każdych 10 Szwedów aż 4 zostało dotkniętych katastrofą w Azji poprzez utratę kogoś bliskiego lub rany – fizyczne i psychiczne – odniesione przez krewnych i przyjaciół. – Jak coś takiego mogło się stać? Już nie można być pewnym nawet ziemi, na której się stoi. Jak to było możliwe? – pytają uratowani. – Dlaczego nikt nie przestrzegł nas, nie uchronił, nie otoczył w porę opieką?
Klienci państwa opiekuńczego zwracają się w pierwszej kolejności przeciwko jego reprezentantom. Rząd szwedzki przespał najwyraźniej sprawę i bardzo późno zdał sobie sprawę z rozmiaru katastrofy. Straciliśmy co najmniej dobę, przyznała minister spraw zagranicznych Laila Freivalds, na której skupiła się najostrzejsza krytyka mediów i opinii publicznej.