Szarańcza odleciała; rewelacje Roberta Sarmanta, który pod warstwą mułu doszukał się fragmentów muru i atlantydzkiej agory, natychmiast podważyli inni koledzy archeolodzy; za to o Cyprze znów stało się głośno w Europie, bo niewiele brakowało, a zablokowałby unijne negocjacje członkowskie z Turcją. Miał zresztą całkiem istotny powód: Turcja, chcąca przystąpić do Unii, ciągle nie uznała jednego z 25 państw członkowskich, Cypru właśnie. Sytuacja dosyć surrealistyczna. Dodatkowo blokuje przed Cypryjczykami swój obszar powietrzny i porty, a także bruździ w rozmaitych organizacjach międzynarodowych, wetując członkostwo Cypru. Obie strony mają zresztą dużą determinację i praktykę w podstawianiu sobie nogi.
Rzecz w tym, że od 30 lat, czyli od tureckiej interwencji na wyspie, sytuacja postrzegana była jako czarno-biała. Cypryjscy Grecy występowali jako ofiary agresji – wypędzeni z domów, pozbawieni dobytku; okupacyjnego państwa powstałego na północy nie uznał nikt poza Turcją. W istocie było to państwo bezpaństwowe; handlować mogło tylko poprzez Turcję, poprzez Turcję szła poczta i rozmowy telefoniczne oraz ruch lotniczy, a cypryjsko-tureckich paszportów nie akceptował nikt poza Ankarą. Przez ową Ankarę Północny Cypr traktowany był jako półkolonia. Stacjonuje tu 35-tysięczny turecki garnizon, sprowadzono 120 tys. osadników, głównie chłopów z biednej Anatolii, w rezultacie rdzenni tureccy Cypryjczycy znaleźli się w mniejszości. Ankara do nich dopłacała, ale też traktowała jak utrzymankę. Zaś oni swoją republikę i jej nieruchomości traktowali jako byt przejściowy, trochę jak Polacy po wojnie Ziemie Odzyskane.
Taka prowizorka trwa już 30 lat.
W międzyczasie osadnicy się zasiedzieli, doczekali dzieci i wnuków, a sprawy własności mocno pokomplikowały.