Kobiecie w indonezyjskim mieście Banda Aceh został z całego dobytku duży garnek do gotowania, plastikowa piłka i torebka. Nie miała wiele, ale miała rodzinę. Zginęli wszyscy. Teraz rozpacza jak kilka milionów ludzi w 12 krajach muzułmańskich, buddyjskich, hinduistycznych w rejonie Oceanu Indyjskiego, na których wybrzeża runęła o pięknym poranku woda śmierci. Zabrała ze sobą sto kilkadziesiąt tysięcy istnień ludzkich, w przeważającej części dzieci i starców.
Ci, którzy po nich płaczą, uratowali życie, ale większość z nich nie ma z czego żyć. Tysiące nie mogły nawet pogrzebać swoich bliskich zgodnie z nakazami religii. W indyjskich stanach dotkniętych katastrofą i na Sri Lance zaprzestano rytualnego palenia zwłok, bo błyskawicznie rozkładające się ciała, oczekujące na obrzęd, kryły w sobie groźbę zarazy. Telewizje świata pokazywały zdjęcia niczym z obozów koncentracyjnych: koparki zsuwały do masowych grobów półnagie trupy. Niepożegnane, nieopłakane, niezidentyfikowane. Białych ludzi wśród nich nie było. Biali turyści stanowią drobny ułamek śmiertelnych ofiar, lecz tak jak za życia, również i po śmierci mieli los uprzywilejowany – ich ciała miały czekać na specjalistów od identyfikacji przybywających z krajów macierzystych i na członków rodzin.
Ale ta „elitarność” białych ofiar tsunami wzmogła zainteresowanie tragedią. Katastrofy naturalne to dopust Boży, tu jednak światowe media szybko wyczuły coś nadzwyczajnego. Sam wyraz tsunami jest japoński – czyli pochodzi z rejonu Pacyfiku – a symbol graficzny na jego oznaczenie jest kombinacją dwóch znaków: fala i zatoka. W basenie Oceanu Indyjskiego są fale i zatoki, ale nie zdarza się tsunami, przynajmniej na taką skalę – a to, rzecz jasna, usypia czujność. Ma to i ten skutek, że ludzie nie wiedzieli, jak się zachować, gdy nadciągnęło śmiertelne niebezpieczeństwo.