To głównie chrześcijanom ewangelicznym George Bush zawdzięcza reelekcję. Wygrał przewagą prawie 4 mln głosów – na tyle szacował siłę prawicowo-religijnego elektoratu słynny strateg kampanii wyborczej prezydenta Karl Rove. Jego plan mobilizacji wyborców się powiódł (chociaż niemożliwe, by owa nadwyżka składała się wyłącznie z prawicowych chrześcijan, do wyborów poszło tym razem 15 mln Amerykanów więcej). Kim są zatem evangelical Christians?
Badacze opinii publicznej stawiali w trakcie kampanii pytania o to, jakie sprawy uważają ankietowani za najważniejsze: wojnę w Iraku, terroryzm, stan gospodarki, ekologię itd. – Ale ludzie nie działają na takiej zasadzie – mówi Lance Montauk, lekarz szpitala uniwersyteckiego z San Francisco. – Coraz mniej osób identyfikuje się z tą czy inną partią i ma wykrystalizowane przekonania polityczne. Weźmy faceta z południa, który uwielbia sobie postrzelać, więc jest za Bushem, bo broni on prawa do posiadania broni; ale ten sam facet stracił robotę wskutek polityki wolnego handlu prowadzonej przez rząd tego samego Busha. Facet wraca do domu i widzi w telewizji relację ze ślubu gejów. Jak myślisz, na kogo w końcu zagłosuje?
Róbcie swoje ukradkiem
Przed listopadowymi wyborami prezydenckimi Chrześcijańska Koalicja Ameryki (CC) rozprowadziła 70 mln egzemplarzy przewodnika wyborcy we wszystkich 50 stanach USA, w dwóch wersjach językowych: angielskiej i hiszpańskiej. Przypomniał, jakie stanowisko zajmują pretendenci Bush i Kerry w sprawie prawa do aborcji, szkolnictwa publicznego, rodzinnych ulg podatkowych, ale nie wzywał otwarcie do głosowania na Busha.
Tak wyedukowany wyborca nie powinien już jednak mieć wątpliwości, komu – Bushowi czy Kerry’emu – bardziej zależy na wierze, rodzinie i wolności.