Kiedy zespół T.Love obchodził swoje 20-lecie, z tej okazji odbyły się dwie imprezy. Pierwsza, urządzona dla znajomych w warszawskich Hybrydach, miała przypomnieć czasy debiutu – piwo, luz, niekontrolowany żywioł na scenie, na której pojawiali się muzycy z pierwszego składu grupy, przerywając co jakiś czas piwne biesiadowanie. Druga, w Stodole, była już normalnym koncertem: zero używek przed występem, duży wysiłek w trakcie, a potem – byle szybciej do domu.
Trasa koncertowa, inaczej niż dawniej, nie przebiega dziś wśród wesołych libacji, ekstatycznych orgii i hotelowych awantur, a wspólne granie nie musi oznaczać przyjaźni. Jest praca, którą trzeba wykonać, jeśli chce się zarobić, a średnie zarobki, nawet tych największych, nie czynią z nich wcale najlepiej prosperującej finansowo grupy zawodowej w kraju.
Polski muzyk, nawet ten najpopularniejszy, żyje przede wszystkim z koncertów. Oczywiście, wciąż nagrywa się i wydaje płyty, ale jeśli sprzedaż nie przekroczy przynajmniej 10 tys. egzemplarzy, trudno mówić o realnym dochodzie. 100 tys. egzemplarzy to już w naszych warunkach nakład niebotyczny. W zeszłym roku pułap ten osiągnęła zaledwie szóstka zespołów i solistów – Ich Troje, Golec uOrkiestra, Anna Maria Jopek, Stachursky, Krzysztof Krawczyk i Myslovitz. W lepszej sytuacji są ci, którzy sami tworzą swój repertuar, gdyż w dużej mierze mogą żyć z tantiem. Muzycy, którzy nie mają dochodów autorskich, muszą zabiegać o większą liczbę występów. Jak to się mówi, muszą pojechać obrotem.
Policz swoją publiczność
Ile zatem udaje się ugrać na jednym koncercie? W styczniu tego roku „Super Express” wydał dodatek „Złota dwudziestka – najlepiej zarabiający piosenkarze”. Listę otwiera Ich Troje: za 115 koncertów i sprzedaż płyt mieli zarobić w 2002 r.