Dzisiaj, nieoczekiwanie, Jerzy Urban wraca do życia publicznego na prawach, które sam dyktuje. Wydawało się, że już na zawsze zostanie na marginesach tego życia, przebity osinowym kołkiem jako wampir stanu wojennego, zamknięty w niszy swojego sensacyjno-satyryczno-pornograficznego pisma. Jeszcze niedawno mógł liczyć co najwyżej na popularność i sympatię części elektoratu i aparatu SLD, zeznania Jerzego Urbana przed komisją śledczą tę sytuację zasadniczo zmieniły. Po pierwsze, postawiły go w ostrej opozycji wobec przywódców SLD, wobec rządu i wobec Leszka Millera, po drugie – okazało się – stały się niezwykle przydatne dla opozycji, która, by je wykorzystać, musi pójść na pewien kompromis z osobą Urbana, przydać jej wiarygodności i powagi.
– O co chodzi Jerzemu Urbanowi? – to pytanie musi dręczyć nie tylko Leszka Millera. Odpowiedzi jest zapewne kilka, jeśli nie kilkanaście. Że redaktorowi „Nie” nie podoba się polityka tak premiera jak i prezydenta, wiadomo od dawna, przynajmniej od lata ubiegłego roku. Dawał temu wielokrotnie wyraz na łamach „Nie”. Przed komisją jeszcze raz przedstawił swoje polityczne i ideowe zastrzeżenia wobec polityki zagranicznej swojego obozu, polityki wobec Kościoła, jak i w ogóle sposobu rządzenia krajem. Wyszło na to, że – publicznie – to Urban jest najbardziej socjaldemokratycznym członkiem SLD, że bezkompromisowo stoi na straży światopoglądu i zasad programowych swojej partii. Tak zabrzmiało jego oskarżenie – bo to było oskarżenie! – o to, że rządzący nie zwalczają układów korupcyjnych mimo oczywistych faktów i mimo ostrzeżeń i apeli, które między innymi właśnie Urban nosił do stóp tronu, bojąc się zapewne, że SLD może powtórzyć los AWS.
To jest cios w samo serce władzy i jeśli nawet redaktor „Nie” pogrążył ostatecznie Lwa Rywina, potwierdzając literalnie wersje zdarzeń przedstawione wcześniej przez Michnika i Niemczyckiego (co dla ustaleń komisji może mieć znaczenie decydujące), to przede wszystkim skompromitował i obnażył praktyki władzy wokół całej tej afery.