Oile w Trójkącie Weimarskim między Warszawą, Paryżem i Berlinem nastał chłód, o tyle w trójkącie Paryż-Berlin-Moskwa ukłony i uściski niczym w roku 1892, gdy Francja sprzymierzała się z Rosją, a Wilhelm II jeszcze nie nadymał Rzeszy Niemieckiej na światowe mocarstwo.
Zwłaszcza prezydent Jacques Chirac stylizuje spotkania z Władimirem Putinem na historyczne powtórki. Gerhard Schröder jest wprawdzie bardziej powściągliwy w odwołaniach do niemiecko-rosyjskiej przeszłości, za to dwie godziny bez tłumacza rozmawia w Moskwie z Putinem i nie ukrywa, że jest pod jego urokiem. O polskim premierze kanclerz milczy, ale pewnie pamięta, że Leszek Miller w długiej rozmowie telefonicznej rozwodził się o subwencjach na mleko, ale ani słowem nie wspomniał, że podpisał dystansujący się wobec polityki irackiej Niemiec i Francji „list ośmiu”. Dziś Polska wraz z innymi postkomunistycznymi państwami „nowej Europy” oraz Wielką Brytanią, Hiszpanią czy Włochami stanęła po stronie jedynego realnego supermocarstwa, które jest zdecydowane, nawet bez mandatu ONZ, siłą rozwiązać problem Saddama i narzucić Irakowi struktury demokratyczne.
Nasze przytulenie się do amerykańskiego tryumfatora dziejów ma jedną małą niewygodę. Na sto dni przed naszym referendum w sprawie UE i przed ostatecznym przyjęciem nas przez kraje Piętnastki znajdujemy się nie tylko w „obozie amerykańskim” i z dala od francusko-niemieckiego „twardego rdzenia”, ale też bez pomysłu, jak będziemy manewrować w UE po wojnie. Wspierać głęboką integrację Unii, pozwalającą opracować wspólną europejską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, czy – podobnie jak Brytyjczycy – hamować i dezorganizować „niemiecko-francuską hegemonię”, widząc w UE jedynie dojną krowę?