Śmierć muzyki rockowej ogłaszano u nas wielokrotnie. Najpierw, kiedy dogorywał festiwal w Jarocinie, potem, kiedy największe wytwórnie płytowe i radiowe rozgłośnie nakręcały koniunkturę na komercyjny pop, wreszcie pod koniec ubiegłej dekady, kiedy polską młodzież opanowała fascynacja hiphopowymi melorecytacjami. Elektryczna gitara, która przez całe dziesięciolecia funkcjonowała jako instrument-symbol niepokornego brzmienia, nagle stała się przedmiotem cokolwiek archaicznym, a rockmani niepostrzeżenie weszli w smugę cienia i zaczęli coraz częściej zajmować się muzyką doraźnie modną. Rozczochrany szarpidrut przestał rozpalać wyobraźnię nastolatek i abdykował na rzecz schowanego za konsoletą didżeja.
Kultura nie znosi jednak próżni. Już dwa lata temu pisaliśmy w „Polityce” o reinkarnacji stylu rockabilly. Ta stara, sięgająca korzeniami lat 50. odmiana rock’n’rolla znów okazała się atrakcyjna, a warszawskie zespoły Partia czy Komety wydawały się równie świeże jak Elvis Presley pół wieku temu. Dziś scena rockabilly wespół z jej nowszą, inspirowaną punkiem mutacją psychobilly rozrosła się znacznie. Do Partii i Komet doszlusowali inni: między innymi reaktywowana niedawno warszawska Stan Zvezda, Robotix z Pułtuska, Skankan z Sosnowca, Ocean z Wrocławia, Mold z Krakowa. Grają zwykle w klubach w różnych miastach Polski. Na koncerty przychodzi po 500–600 osób. Sprowadzane na tę okoliczność płyty rozchodzą się błyskawicznie, podobnie jak koszulki i znaczki z nazwami zespołów.
Co tak przyciąga fanów? Najpewniej to, co zawsze było przewagą rocka – spontaniczne, głośne granie i energia. Nie ma tu miejsca na żadne udziwnienia i ukłony w stronę pozarockowych gatunków muzycznych.