To już drugi tytuł mistrzowski skoczka z Wisły. Gdy jednak Małysz zdobywał mistrzostwo świata dwa lata temu w Lahti, po pasjonującej walce z Matinem Schmittem na średniej skoczni, jego sukcesom towarzyszyła całkiem inna społeczna aura. Ulice wyludnione, tupiący i kibicujący na fińskim mrozie premier Jerzy Buzek, a także pierwsze wiersze i piosenki o naszym zawodniku – to wszystko było świadectwem spontanicznie postępującej małyszomanii. Skoczka nazywano królem, Batmanem i, patriotycznie, orłem z Wisły, a nie działo się tak bez powodu. Małysz zdeklasował rywali podczas Turnieju Czterech Skoczni, wygrał, jako drugi zawodnik w historii, pięć kolejnych zawodów Pucharu Świata, bił na zawołanie rekordy, uzyskał w Willingen 151,5 m, co do dziś jest najlepszym wynikiem uzyskanym na dużej skoczni.
W tej sytuacji Małysz nie miał właściwie wyboru: po prostu miał zdobyć mistrzostwo świata. I gdy podczas pierwszych zawodów zdobył srebrny medal, jedna z gazet sportowych dała upust kibicowskiej frustracji i rozczarowaniu zamieszczając tytuł „Myślał Adam o niedzieli, a tu złoto diabli wzięli”. Gdy kilka dni później polski sportowiec wziął rewanż, oprócz głosów radości można było usłyszeć też malkontentów, którzy narzekali, że mistrzostwo na skoczni średniej to nie to samo, co wygrana na dużym obiekcie i prestiż nie ten.
Po dwóch latach sporo się zmieniło: ot choćby zamiast premiera z AWS rządzi polityk SLD, a i wyniki Małysza zaczęły odbiegać od dawniejszej normy i oczekiwań. Zaczęło się jeszcze w miarę dobrze od drugiego i czwartego miejsca podczas pierwszych zawodów sezonu w Kuopio, potem jednak, miast oczekiwanych zwycięstw, przypadały skoczkowi regularnie piąte i szóste miejsca.