Jak większość dojrzałych jego dzieł pisana jest przeciwko lękowi. Człowiek wychowany na karaibskich opowieściach magicznych, sam mag co się zowie, przesądny i bojaźliwy, boi się najbardziej dwu nieszczęść – samolotu i śmierci. Są to dla niego tożsame dopusty Boże. Umierał ze strachu, kiedy leciał samolotem po raz pierwszy z Bogoty do Hawany tuż po zwycięstwie rewolucji kubańskiej. Lęki lotnicze dręczą go i teraz, kiedy jest już podróżnikiem leciwym i kiedy, gdyby mógł, nie ruszałby się z domu, gdzie musi być bardzo ciepło, żeby mógł pisać.
Gabriel García Márquez, dla przyjaciół Gabo, nienawidzi chłodu. Nie włóczył się po Andach, marzł w ciągle deszczowej Bogocie. Zawsze czuł się dobrze na wybrzeżach karaibskich. Ale tam straszy. Nie straszy człowiek żywy. Latynosi są nieustraszeni, co widać po wojnach domowych, rewolucjach, przewrotach, zamachach, akcjach partyzanckich i terrorystycznych ostatnich stu lat. I nie boją się bójek, w których zawsze ktoś ginie. Współplemieńcy pisarza boją się duchów, zjaw, nienaturalnych zjawisk przyrodniczych. I boją się nie samej śmierci, kiedy przychodzi, lecz tego zanikającego czasu między zbliżającym się końcem życia a kostuchą. „Znów minął dzień, który jeszcze bardziej przybliżył nas do grobu” – pisze argentyński kolega Gabo – Ernesto Sábato.
Nigdy nie będę stary
García Márquez miał najpierw problemy ze zbliżeniem się do granicy 50 lat, bo wiedział, że dziennikarze – średnio – żyją w świecie 49 lat. A sam był i jest dziennikarzem, zresztą bardzo wybitnym. Trwonił zdrowie w młodości studenckiej z wdziękiem i determinacją utracjusza, który chce żyć tylko do pierwszej książki. Rum, papierosy palone jeden od drugiego, wszystkie burdele we wszystkich miastach Kolumbii i główna namiętność: lektury klasyki i poezji współczesnej.