Archiwum Polityki

Szelest Austera

Noc wyroczni” , najnowsza powieść amerykańskiego prozaika, scenarzysty filmowego i reżysera Paula Austera (1947), ma wszelkie cechy znakomitego czytadła, ale nim nie jest. Z jednego prostego powodu: im bardziej wątki dwoją się i troją, im szybciej jedno dziwne zdarzenie goni drugie, tym mniej obchodzi czytelnika, ku czemu cała ta galopada pomysłów zmierza. Ale po kolei: akcja powieści rozgrywa się podczas dziewięciu wrześniowych dni 1982 r., a jej bohaterem jest 34-letni pisarz Sidney Orr, który właśnie cudem podniósł się ze śmiertelnej choroby i w ramach rekonwalescencji urządza sobie spacery po sennym Brooklynie. W takiej to iście nowojorskiej scenerii wszystko się może zdarzyć i oczywiście się zdarza: w sklepie papierniczym prowadzonym przez tajemniczego Chińczyka Orr kupuje portugalski niebieski zeszyt w twardej oprawie. Za sprawą zeszytu, w którym po powrocie do domu zaczyna snuć fikcyjne opowieści, puste jak wydmuszki, jego własne życie upodabnia się do taniej love story w stylu „on, ona i ten trzeci” – przy czym bohaterowi przypadnie rola tego, który prawdy dowiaduje się jako ostatni.

Mogłaby to być książka o tym, jak łatwo przeoczyć granicę między zmyśleniem i prawdą, o tym, jak wiele tajemnic kryją najprostsze przedmioty, o sile przeczuć, mistyce zdarzeń, sekrecie pisarskiego daru – i niby jest, ale wszystko to strasznie szeleści papierem. W tej niby magicznej książce akurat magii nie ma za grosz; co gorsza, nie ma też ładu i składu: jedne wątki zwyczajnie się urywają, inne okazują bez znaczenia, pozostałe zaś zmierzają ku stereotypowemu finałowi. Auster, rzecz jasna, jest starym wygą, więc nawet kiedy knoci, udaje, że knoci z rozmysłem, ale sensu od tego nie przybywa.

Paul Auster, Noc wyroczni, przekład Wojsław Brydak, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2004, s.

Polityka 48.2004 (2480) z dnia 27.11.2004; Kultura; s. 62
Reklama