Niedawno zmarła francuska pisarka Françoise Sagan w motcie do powieści „Pewien uśmiech”, o romansie studentki ze starzejącym się, zgorzkniałym egzystencjalistą, napisała rzecz, przed którą nasi pisarze się wzdragają: że miłość to „to, co się dzieje między dwojgiem ludzi, którzy się kochają”. Dzisiejsza literatura polska nie przekazuje tej prostej do bólu prawdy. Odwrotnie, kluczy, owija w bawełnę jak Cezary Michalski w nie najlepszej, a według krytyki wręcz niedobrej, powieści o fiasku prawicowej polityki „Siła odpychania”, która byłaby o ileż ciekawsza, gdyby miłosne tło, na które zostali rzuceni Marek i Marta, dwoje nieszczęśliwych kochanków, uczynić głównym planem.
Jeśli miłość stoi w tle, to ze wszystkimi konsekwencjami. W „Mieście utrapienia” Jerzego Pilcha jest ona jednym z rozdziałów, mimo że aż prosi się, by kipiącą od życia bohaterkę ustanowić postacią główną. Oczywiście model, jaki promuję, wychodzi naprzeciw przede wszystkim dwóm osobistościom: czytelnikowi, który, od kiedy trubadurzy prowansalscy zaczęli układać swoje pieśni, uwielbia czytać o miłości, i wydawcy, który uwielbia promować. Tymczasem polska proza sadowi to wszystko w tle. Bardzo niedobrze.
O wiele bardziej brakuje jej jednak tego rodzaju powieści miłosnych, jakie od lat pojawiają się we Francji. Odważnych, łamiących seksualne tabu, w Polsce powiedzielibyśmy – z brudną erotyką. Powieści w stylu „Gorzkich godów” Pascala Brucknera (sfilmowanych przez Romana Polańskiego) o pięknej Żydówce Rebece, jej przeintelektualizowanym mężu-kalece i parze zielonych w miłosnej tematyce podróżników, gdzie uczucie to fatalne zauroczenie i uzależnienie. „Kochać to znaczy z własnej woli dać temu drugiemu nieskończoną władzę nad sobą”, powie proroczo Bruckner słowami, których u nas ze świecą szukać.