WKrasnogrudzie pod Sejnami, malowniczo położonej nad granicznym jeziorem Gaładuś, bywał u wujostwa młodzieniec Czesław Miłosz. Już jako noblista po wielu latach odwiedził te strony: Żegary, Jonorajście, Jodeliszki, Skarkiszki, Gawieniańce, Hołny Wolmera. Trochę dalej Żwikiele, Rejsztokiemie, Szejpiszki. Tu wszystko ma smak i zapach Rzeczypospolitej Wielu Narodów, wielu kultur i tradycji – mówił wyraźnie rozrzewniony w nadwigierskim klasztorze kamedułów.
Jeszcze jeden krok i zona, najpilniej do niedawna strzeżona granica, ponad którą kwitła oficjalnie zadekretowana miłość między narodami polskim i radzieckim, a więc, ma się rozumieć, również pomiędzy Polakami i Litwinami. Rzeczywisty stan rzeczy ujawnił się po 1989 r. W styczniu 1990 r., kiedy radzieckie czołgi rozjeżdżały wilnian pod wileńską wieżą telewizyjną, Polacy gremialnie poparli braci Litwinów, żądając wolności dla Litwy; Polacy z Polski, bo ci mieszkający na Litwie zażądali dla siebie autonomii. Zbratanie ustąpiło nieskrywanej niechęci.
„Polacy w Litwie skarżą się, że gdy kobieta z chorym dzieckiem zwraca się do lekarza Litwina, słyszy: mów po ludzku, mów po litewsku. Ale kiedy kobieta z chorym dzieckiem w Sejnach przychodzi do poradni, słyszy podobnie: mów po polsku, a nie w tym barbarzyńskim narzeczu”. Te słowa powiedział wielki przyjaciel Miłosza Tomas Venclova w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” z 24 października 1992 r. Mówił też wtedy: „Niedawno z powodu moich trochę polonofilskich wystąpień pewna pani napisała w prasie, że Venclova to drugi Jagiełło. Dla Litwina to najgorsza z obelg. Jagiełło brzmi jak targowiczanin, zdrajca numer jeden, ten, który sprzedał Litwę Polakom”.
W maleńkiej Krasnogrudzie może i ktoś o Miłoszu i Venclowie słyszał, może nawet czytał, ale to nie oni nadają ton miejscowemu życiu.