W pokoju moich dorosłych już córek do dziś wisi oprawiona w ramy mapa Narnii – baśniowej krainy, w której Lewis umieścił akcję swych książek dla dzieci. Siedmiotomowy cykl „Opowieści z Narnii” napisał w epoce sprzed Beatlesów i młodzieżowych telewizji muzycznych; pierwsza opowieść – ta, którą teraz sfilmował Andrew Adamson, wcześniej współtwórca kinowego przeboju „Shrek” – wyszła w 1950 r., końcowa „Ostatnia bitwa” w 1956. Joanne K. Rowling wydała pierwszy tom przygód młodego adepta sztuk czarodziejskich Harry’ego Pottera w 1997 r., prawie pół wieku po debiucie „Narnii”. Lewis nie pisał więc Narnii „przeciwko” Potterowi, a Rowling nie pisała swego cyklu, by przyćmić sławę baśni Lewisa.
Sława ta, choć wielka, szczególnie w świecie anglosaskim, gdzie „Narnię” przez lata czytano dzieciom do poduszki, współcześnie i tak zresztą zaczęła słabnąć. Sam Lewis nie zabiegał o wypuszczenie „Narnii” w wersji filmowej. Należał do pokolenia nieufnego wobec dosłowności ekranu, wierzył w potęgę wyobraźni literackiej. Pisał „Narnię” już jako renomowany profesor literatury i pisarz religijny oraz dojrzały człowiek (urodził się w Belfaście w 1898 r. w rodzinie miłośników literatury).
Lubił powtarzać, że to, co warte jest lektury w wieku lat pięciu, będzie jej warte również po pięćdziesiątce. Maksymę tę można odnieść i do sztuki kina, więc jeszcze przed filmem Adamsona pokuszono się o telewizyjne i filmową (animowaną, nagrodzoną Emmą) adaptacje „The Chronicles of Narnia”, jak brzmi oryginalny tytuł cyklu Lewisa. Ekranizacja Adamsona otwiera jednak całkiem nowy rozdział w życiu sagi Lewisa: ta „Narnia” może konkurować z megahitami masowej kultury XXI w.