Dla pokolenia rodziców współczesnej młodzieży w czasach żelaznej kurtyny niemal wszystko, co pochodziło stamtąd, wydawało się bajecznie atrakcyjne. W niegdysiejszej tęsknocie młodych za Zachodem nie zawsze chodziło o to, że tam panował dostatek, a u nas gospodarka niedoboru. Zachodniość kojarzyła się z wolnością wyboru. Swobodna ekspresja stylu i poglądów – tego zazdrościliśmy najbardziej.
W połowie lat 70. ukazała się u nas powieść Roberta Merle’a „Za szybą”. Opowiadała o początkach rewolty paryskiego maja 1968 r. Merle sięgał głęboko w dusze swoich bohaterów, bardziej interesowała go ich egzystencjalna kondycja niż poglądy polityczne, ale my, tutaj, w kilka lat po opisywanych wydarzeniach czytaliśmy tę książkę z perspektywy bardziej socjologicznej niż psychologicznej. Pewien początkujący poeta i krytyk literacki powiedział po lekturze: no tak, im wolno było się buntować, a wyobraź sobie, co by się stało, gdybyś tutaj przyznał się, że jesteś anarchistą.
Tutaj skrzeczała pospolitość, płyty zachodnich zespołów kupowało się na giełdzie za duże pieniądze, władza dbała, byśmy w nadmiarze nie ulegali zachodniej modzie, w szkole nauczyciele ścigali chłopaków za noszenie długich włosów, a namiastką Zachodu były ciuchy z peweksu i coca-cola dowożona do sklepów czerwono-białymi ciężarówkami. Dzieci z podstawówki lubiły kolekcjonować paczki po eleganckich zachodnich papierosach albo kolorowe puszki po piwie. Bujnie rozwijała się kultura prywatki. Część młodych próbowała hipisować, ale sporo racji miał Jacek Kleyff, kiedy śpiewał: „Hej muzułmanie moi drodzy, hipisów krewniście ubodzy”.
Gdy dziś mówić młodym ludziom o tamtych doświadczeniach, z trudem potrafią to sobie wyobrazić.