Do Polski przyleciały ostatnie z rosyjskich MiG-29 podarowanych nam za symboliczne euro przez sojuszniczą dziś niemiecką Luftwaffe. Wydarzenie to jest kwintesencją sytuacji, w jakiej w przeddzień swojego święta znajduje się polskie wojsko.
Nasza armia od 15 lat podlega nieustannej transformacji. Stopniała z ponad 450 tys. do 150 tys. żołnierzy i oficerów, pozbyła się tysięcy czołgów i dział, setek samolotów, poddana została cywilnej kontroli, odpolityczniona, choć wielu dostrzega, że poza buławą mocną w niej pozycję ma kropidło. Dla młodych ludzi wojsko nie jest już straszakiem, że trzeba „pójść w kamasze”; ponad połowa tych, co w nim służą, to zawodowcy.
W tym piętnastoleciu armia zmieniła sojusze. Nasi oficerowie zaczęli już mówić po angielsku i trafili do natowskich sztabów, ale innych świadectw naszej obecności w NATO jeszcze nie dostrzegamy. Dopiero kiełkują pierwsze natowskie inwestycje i rzadko, w symbolicznym wymiarze, uczestniczymy w ćwiczeniach poza granicami Polski. NATO jest dla nas rezerwuarem zbędnego w sojuszniczych armiach uzbrojenia, które chętnie bierzemy, bo i tak jest ono lepsze od tego, co nam pozostało z czasów Układu Warszawskiego lub co może wyprodukować rodzima zbrojeniówka. W ten sposób pozyskaliśmy amerykańskie fregaty, norweskie łodzie podwodne, niemieckie czołgi Leopardy i niemieckie (a wcześniej enerdowskie) MiG-29. Na szczęście nasza armia nie stanie się jedynie ruchomym muzeum postradzieckiej i natowskiej techniki. Powoli rozkręcają się rodzime programy zbrojeniowe, dzięki którym wojsko dostanie nowe kołowe transportery opancerzone, samoloty wielozadaniowe, przeciwpancerne pociski oraz nowoczesne środki łączności i rozpoznania. Może premierowi Markowi Belce uda się też podczas obecnej wizyty w Stanach Zjednoczonych skłonić amerykańskich partnerów do większego zaangażowania w prawdziwe, a nie propagandowe rozkręcenie offsetu, związanego z zakupem amerykańskich samolotów F-16.