W Krynicy Morskiej działa blisko 250 sezonowych punktów gastronomicznych, ale przeglądając cenniki można odnieść wrażenie, że ich właściciele się zmówili. Na Mierzei Wiślanej za 100 gramów fileta smażonej flądry podawanej na papierowej tacce, niezależnie od miejsca, trzeba zapłacić aż 4,50 zł. – Niestety, sezon turystyczny nad Bałtykiem trwa tylko 50 dni i bez względu na liczbę gości nikt nie wyłamuje się z szeregu. Każdy wie, że przez ten czas musi zarobić na cały rok – wyjaśnia Andrzej Stępień, burmistrz Krynicy.
Właściciel smażalni kalkuluje: obniżając cenę miałby wprawdzie więcej klientów, ale naraziłby się kolegom z branży. Poza tym musiałby dokupić stoliki, przebudować kuchnię i zatrudnić pomoc. Nie opłaca się. Nawet ci, którzy się dorobili i mają w miarę porządne lokale, naciskają na miejscowe władze, by ograniczały możliwość rodzenia się konkurencyjnych przedsięwzięć.
W takiej niezręcznej sytuacji znalazła się Irena Tyburska, która od pół roku jest wójtem Sztutowa: – W przeciwieństwie do moich poprzedników wpuściłam na plażę ludzi zajmujących się handlem obnośnym. Zaraz po tej decyzji przyszło do mnie sześciu miejscowych potentatów handlowych i zrobiło karczemną awanturę, że zamiast ich wspierać, hołubię konkurentów.
Królowie kei
W kleszczach monopoli tkwi biała żegluga, gdzie konkurencję krępuje brak swobodnego dostępu do portowych nabrzeży. Wielu gospodarzy niegdyś państwowych przystani i portów wydzierżawiło ich kawałki, nadające się do obsługiwania pasażerskich stateczków. Taki armator – dzierżawca kei, siłą rzeczy nie jest zainteresowany, aby z jego nabrzeża zabierały turystów stateczki konkurencyjnej firmy.
W Sopocie jedynym miejscem, do którego może dobijać biała flota, jest molo zarządzane przez Kąpielisko Morskie Sopot.