Opinię społeczną poruszył fakt, że obecny minister sprawiedliwości Marek Sadowski od 9 lat uchyla się od sądu we własnej sprawie. Jak wiadomo, w 1995 r. spowodował wypadek drogowy i w jego wyniku trwałe kalectwo poszkodowanej kobiety. Był wtedy sędzią i z mocy prawa przysługiwał mu immunitet; nie stanął zatem przed żadnym sądem, chociaż prokurator – reprezentujący organ państwa – uznał, że sędzia Sadowski ponosi winę za wypadek i chciał prowadzić przeciw niemu postępowanie karne.
Od strony prawa formalnie wszystko jest w porządku. Immunitet to prawo. Ale, rzecz ciekawa i bardzo polityczna, minister w Polsce nie nosi tytułu „minister prawa”, co byłoby poprawne i logiczne, tylko „minister sprawiedliwości”. Otóż ten immunitet, chroniący przed sądem za przestępstwo pospolite, ze sprawiedliwością nie ma nic wspólnego.
Nie jest prawdą tłumaczenie życzliwych ministrowi osób, że sędzia nie mógł zrzec się immunitetu: otóż sąd dyscyplinarny immunitet uchylił i nie było przeszkód, by sprawca wypadku stanął przed sądem. Nie stanął natomiast dlatego, że Sadowski sam się odwołał od tego orzeczenia, czyli jasno zadeklarował, że stanąć przed sądem nie miał zamiaru. To właśnie najbardziej mnie porusza w całej sprawie. Nie kwestia przyzwoitości, o której parę słów niżej, ale to, że minister, administracyjny zwierzchnik i obrońca wymiaru sprawiedliwości – sam od tego wymiaru się uchyla. Czy nie ma zaufania, że jego sprawa byłaby sprawiedliwie i rzetelnie osądzona?
Kiedy odbywałem aplikację sądową, urządzaliśmy sobie konkursy na to, kto więcej wynajdzie podstaw do obalania wyroków. Pamiętam, że odszukaliśmy łatwo jedną. Otóż ta sama ustawa, która sędziemu nadaje immunitet (Prawo o ustroju sądów powszechnych), określa też wymogi stawiane sędziemu w Polsce.