Tak się dziwnie utarło, że w ciągu roku w salach koncertowych kraju, łącznie z Filharmonią Narodową, nader rzadko można usłyszeć utwory mające więcej niż 250 lat, z wyjątkiem ogranych do niemożliwości „Czterech pór roku” Vivaldiego oraz – rzadziej – pojedynczych utworów Bacha. Repertuar barokowy, renesansowy lub średniowieczny staje się za to atrakcją wakacyjnych festiwali, ponieważ znakomicie pasuje do odwiedzanych przez turystów zabytkowych obiektów.
Takiego wysypu letnich festiwali jak tego lata chyba jeszcze w Polsce nie było, chociaż pomysłodawcy twierdzą, że ich organizowanie jest coraz trudniejsze. Szefowie instytucji muzycznych są bowiem raczej konserwatywni w upodobaniach, a moda na twórczość ogólnie zwaną dawną, wykonywaną na instrumentach z epoki lub kopiach, trwa w Polsce zaledwie kilkanaście lat. Na Zachodzie nurt przywracania muzyce dawnej jej pierwotnych brzmień istnieje już pół wieku.
Nietrudna i wyrafinowana
Publiczność koncertów muzyki dawnej jest publicznością raczej swetrowo-dżinsową niż garniturową (może dlatego w oczach sponsorów nie wygląda na dobry target?), za to gotową siedzieć na podłodze, by wysłuchać ulubionego artysty. Także nastawioną na głębsze przeżycia, a nie na uczestnictwo w snobistycznych imprezach.
Jeszcze bardziej może zapewne zdziwić laika, że to poprzez muzykę dawną, a nie poprzez upopowione klasyczne kawałki, zwane crossover, łatwiej jest przyciągnąć nowych odbiorców do muzyki poważnej. Ale tak właśnie jest: słuchacze cenią w muzyce dawnej jej autentyczne piękno, naturalność i żywość narracji, emocje głębokie, ale nie narzucające się nachalnie, melodyjność, a także swoistą teatralność, retorykę, dzięki której tak działa na wyobraźnię. Wyrazisty rytm i elementy improwizacji – to także cechy bliskie współczesnemu odbiorcy.