Niezamożni przyszli maturzyści, czyli uczniowie dojeżdżający do liceów i techników z małych wsi i terenów zagrożonych marginalizacją, mieli dostawać od września, najpóźniej grudnia 2004 r., stypendia z funduszy unijnych. Co miesiąc 250 zł w ramach wyrównywania szans edukacyjnych w programie zintegrowanego rozwoju regionalnego. Zasady programu ustalało z UE Ministerstwo Gospodarki i Pracy, wątek uczniowski miało nadzorować Ministerstwo Edukacji. Pieniądze wędrowałyby tak: z Unii (i w małej części z MEN) do Ministerstwa Finansów, stąd do urzędów wojewódzkich, urzędów marszałkowskich i dalej do powiatów i gmin.
Do pozostałych uczniów z biednych rodzin miały najpóźniej w czerwcu 2005 r. trafić też inne stypendia – z polskiego budżetu, o których jeszcze niedawno minister edukacji Mirosław Sawicki mówił, że to będzie największy sukces rządu Marka Belki. Już wiadomo, że są duże kłopoty. Prawo do stypendium zapisano w ustawie o systemie oświaty z grudnia 2004 r.: każdy uczeń z rodziny, w której dochód na głowę nie przekracza 316 zł, może wystąpić o comiesięczne stypendium (maksymalnie 112 zł, minimalnie 44 zł) lub pomoc w innej formie (koszt kursu języka, tańca, dofinansowanie czesnego, itp.). I te pieniądze miałyby wędrować z Ministerstwa Finansów poprzez wojewodów do wójtów, którzy je podzielą. Stypendia unijne i rządowe wprowadzono w miejsce rozpoczętych przez rząd Jerzego Buzka dofinansowań uczniów szkół wiejskich. Co się najczęściej sprowadzało do dopłat do obiadów dla najbiedniejszych uczniów.
Zaliczka
Wyszło tak: większość uczniów do maja 2005 r. nie dostała ani jednych, ani drugich stypendiów, ani też dofinansowania do obiadów. Niektórzy, na przykład z Podlasia, dostali w grudniu 2004 r. zaliczki po kilkanaście, kilkadziesiąt złotych na stypendia europejskie, a kolejna transza tych pieniędzy dopiero dotarła z Ministerstwa Finansów do poszczególnych województw.