Archiwum Polityki

Zbrodnia na uniwersytecie

Pewnego dnia komisarz Ireneusz Nawrocki dostaje wreszcie sprawę na miarę jego niemałych możliwości. Na wydziale polonistyki zostają znalezione zwłoki profesora Sebastiana Grabowieckiego. Komisarz będzie musiał przedrzeć się przez gąszcz wydziałowych urazów, polonistycznych obsesji i frustracji wielu pracowników uniwersytetu, niejeden bowiem miał powód, by profesora uśmiercić. Szkopuł jedynie w tym, że dla samego autora powieści odwieczne pytanie „kto zabił?” nie jest wcale najważniejsze. „Przylądkiem pozerów” Jarosław Klejnocki – dotychczas znany głównie jako poeta i subtelny znawca polskiej liryki (wiele swoich recenzji drukował na łamach „Polityki”) – wkracza w obszar literatury popularnej. I wkracza oryginalnie. W autorskim zamierzeniu, co Klejnocki wyjawia nam już w podtytule, chodziło bowiem o stworzenie „powieści antykryminalnej”. Czyli takiej, która wykorzystywałaby rozmaite klisze, konwencje i schematy przypisane literaturze detektywistycznej. Klejnocki miesza więc style narracji tak jak wytrawny barman przygotowujący popisowego drinka z ulubionych składników. Raz nasz narrator wie wszystko i z góry uprzedza, byśmy – podobnie jak jego bohater – za wiele nie obiecywali sobie po opowiadanej historii („Nawrocki nie wiedział, jaką nową porażkę szykuje mu los, ten kapryśny armator wszystkich naszych rejsów”). Kiedy indziej odwołuje się do fraz i sloganów należących do klasyki kultury popularnej, choćby do „Gwiezdnych Wojen” („Dać się porwać ciemnej stronie mocy”). Dodajmy do tego jeszcze i to – co zresztą jest świetnym pomysłem – że wszyscy poloniści nazywają się tak jak znani polscy pisarze (Grabowiecki, Szarzyński „z racji demonicznego wyglądu nazywany »Sępem«” itd.

Polityka 26.2005 (2510) z dnia 02.07.2005; Kultura; s. 54
Reklama