Ostatnio jakoś nader często dane jest nam obcować z powieściami, które pod przykrywką snucia fabuły sensacyjnej, kryminalnej czy po prostu rozrywkowej ukrywają przesłanie poważniejsze. Nie inaczej ma się rzecz z najnowszą książką Stefana Chwina pod tytułem „Żona prezydenta”. Bo na pierwszy rzut oka wydaje się, że to dość typowa (choć akurat w Polsce nie tak często znów spotykana) historia z gatunku political fiction, pisana jednak nie na poważnie (jak np. powieści klasyka Roberta Ludluma), ale z przymrużeniem oka. A także z groteskowym zacięciem, ze skłonnością do karykatury i z wyraźnymi aluzjami do innych znanych światowych utworów tego typu – chociażby i do książek samego Ludluma właśnie (gdyż np. apokryficzna opowieść narratora „Żony prezydenta” o losach Jezusa bardzo przypomina tę zawartą w „Przesyłce z Salonik” amerykańskiego pisarza).
Dość powiedzieć, że akcja książki dzieje się we współczesnej Polsce, która przedstawiona zostaje jako posłuszny wasal Stanów Zjednoczonych. W Pałacu Prezydenckim wybuchł skandal – oto głowa państwa została przez reporterów tabloidu przyłapana na romansie z bliżej nieznajomą osobą (później okaże się, że to ochroniarz!). Prezydentowa, bardzo skądinąd przypominająca w opisie małżonkę prawdziwego, znanego nam prezydenta, przeżywa szok i ucieka z Pałacu. Po licznych perypetiach trafia do sekty (sic!), która zresztą okazuje się – najprawdopodobniej – zakamuflowaną przybudówką światowej organizacji terrorystów islamskich (tak jest!), zakochuje się w przywódcy, a w związku z tym daje sobą manipulować i zostaje wciągnięta w wir sensacyjnych wydarzeń. W konsekwencji ląduje – jako współpracowniczka terrorystów – w tajnej amerykańskiej bazie, gdzie przesłuchiwana jest między innymi przez narratora powieści, podoficera marines Nicka Karpinsky'ego.