Archiwum Polityki

Na 66 procent

Tegoroczni maturzyści dostali za swoje i za cudze. Ale przecierają drogę kolejnym rocznikom, którym już pójdzie łatwiej.

Napięcie stopniowano jak w horrorze, bo tak naprawdę do końca nikt nie wiedział, którego dnia i o której godzinie świadectwa maturalne ze sławnymi procentami będą do odebrania – najpierw przez dyrektorów szkół z okręgowych komisji egzaminacyjnych (OKE), potem – przez uczniów w szkołach.

Niecierpliwość była zrozumiała. Dopiero teraz tak naprawdę abiturienci mogli zacząć szturmować uczelnie wyższe. Zwykle jest to już szturm skomputeryzowany. Każdy kandydat na daną uczelnię zakłada swoje wirtualne konto, wpisuje wyniki w procentach. I tu kolejne nerwy, bo na przykład serwery największej polskiej uczelni od razu zatykały się od liczby zgłoszeń. – To prawda – mówi rzecznik Uniwersytetu Warszawskiego Artur Lompart. – Nasz serwer mógł obsłużyć jednorazowo 4 tys. osób, a jednocześnie chciało zarejestrować się 18 tys.

Wielkie czekanie

Emocje są potęgowane przez fakt, że maturalne wyniki są dla wszystkich wciąż wielką niewiadomą. Bo co z tego, że maturzystę uszczęśliwiono informacją, że uzyskał 70 proc. możliwych punktów, skoro nie wiadomo, czy to wystarczy, by dostać się na swój wyśniony kierunek. (W przyszłym roku pewnie to już będzie łatwiejsze do oszacowania). Dlatego normą jest deklarowanie wielu kierunków równocześnie. – Z rozszerzonego języka polskiego otrzymałem zaledwie 33 proc. – skarży się Igor ze znanego warszawskiego liceum. – O Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych na UW mogę zapomnieć, mam rok w plecy. Ale zarejestrowałem się jeszcze na trzy inne kierunki. A rekordzistka u nas w szkole startuje na 10 kierunków. Potwierdza to Artur Lompart: – To wyśrubowany wynik, ale nie najwyższy. Pytany, ile trzeba mieć punktów, by dostać się na oblegane studia, bezradnie rozkłada ręce: – Nikt nie ma takich danych.

Polityka 27.2005 (2511) z dnia 09.07.2005; Społeczeństwo; s. 88
Reklama