Chodzenie do kawiarni czy restauracji szwajcarskich w międzywojennej Warszawie należało do dobrego tonu. To tam zbierało się tzw. dobre towarzystwo. Od niedawna – dzięki Kurtowi Schellerowi – ta tradycja może odżyć. W stołecznym pięciogwiazdkowym hotelu Rialto – doskonale usytuowanym u zbiegu śródmiejskich ulic Wilczej i Emilii Plater – cały parter zajmuje restauracja należąca do mocno spolonizowanego już Szwajcara. Kurt dał lokalowi szyld i wszystkie swoje umiejętności. A są one niemałe.
Restauracja mogąca przyjąć około 50 gości, umeblowana w modnym dziś stylu art déco, ma imponującą kartę dań i nie mniej wspaniałą kartę win. W eleganckim wnętrzu gośćmi zajmują się młodzi, ujmujący manierami od pierwszej chwili, kelnerzy potrafiący (i to w paru językach – jak to w Szwajcarii) doskonale doradzić gościom skomponowanie zamówienia oraz dobranie właściwych win. A nie jest to sprawa łatwa, choć przecież niezwykle istotna.
Studiom nad kartą dań towarzyszy (bezpłatnie) małe danie pomagające utrzymać się przy życiu, a jednocześnie tak skomponowane, by nie osłabiać, ale wręcz wzmóc apetyt. Może to być na przykład plasterek szynki parmeńskiej z marynowanymi owocami (jabłka, gruszki, kiwi, figi) z gorącymi i chrupiącymi małymi bułeczkami.
Liczne przekąski zimne i gorące wprawiają gości w stan osłupienia. Można bowiem zjeść na przykład tiramisu ze szparagów i borowików albo wołowe carpaccio z oscypkiem czy też parfait z gęsiej wątróbki. Każde z tych dań to popis szefa kuchni, z niebywałą maestrią i wyczuciem łączącego stare polskie tradycje z przepisami krajów bliżej lub dalej od Polski leżących. Często pomysły te – na pierwszy rzut oka wręcz wariackie – dają zaskakująco doskonałe rezultaty.
Tak było i tym razem.