W piątek 6 stycznia Roku Pańskiego 2006, w autobusie linii 157, którym jechałem na podstawie ważnego biletu dla emerytów, dowiedziałem się z „Rzeczpospolitej”, że profesor Zyta Gilowska jest osobą wierzącą. „Powszechnie wiadomo, że jestem osobą wierzącą” – powiedziała gazecie. Powszechnie wiadomo? A niby skąd? „Bardzo pana przepraszam, czy pan wie, że Zyta Gilowska jest wierząca? – spytałem młodego człowieka z nogą w gipsie, który siedział obok mnie, na miejscu dla inwalidów. – Kto? – zapytał zdziwiony. Podsunąłem mu gazetę i pokazałem: Tu, o tu, widzi pan, jest napisane, że Zyta Gilowska jest wierząca i że to jest powszechnie wiadome, a pan nie wie.
Niezrażony zaczepką młody człowiek odpowiedział, że co do Gilowskiej to nie wie, ale od pewnego czasu on sam jest wierzący. Kilka miesięcy temu pędził swoim motocyklem z szybkością ponad 100 km/godzinę, kiedy z przecznicy wyjechała ciężarówka rosyjska, ogromna i twarda, jak wszystko co rosyjskie, i następne, co pamięta, to że obudził się w klinice na Banacha. – Od tego czasu ja też jestem wierzący – powiedział. Zdziwi się pan, ona też miała wypadek, zderzyła się z Platformą – rzuciłem na pożegnanie, wysiadając przed kościołem św. Jakuba, nieopodal redakcji.
Powszechnie wiadomo? Skąd i po co? Żyjemy w epoce zalewu informacji, kiedy wszystko co zbędne należy z mózgu wymazywać. Taką zbędną informacją była dotychczas wiara pani Gilowskiej. Wiadomo było, że jest wierząca w Tuska, Rokitę oraz w podatek liniowy 3x15, i to wystarczyło. Wydawało się, że po latach oficjalnego ateizmu mamy już ten etap za sobą, tymczasem okazuje się, że nie, że znów zaczyna się liczyć kto i do kogo się modli.