Archiwum Polityki

Zakurzony Dziki Zachód

Różaniec kowbojskich miasteczek ciągnie się od Oklahomy aż po wschodnie rubieże Kalifornii. Znane z westernów osady, dziś przeważnie zbiedniałe, mamią nielicznych turystów obietnicą przygody.

Zdobywanie, a potem kolonizacja terenów Pogranicza zaczęła się na początku XIX w. i – jak sami Amerykanie uważają – dokonała się na mocy Bożego nakazu. Ale jej kulminacja przypada na dekadę po wojnie secesyjnej, gdy rozpadły się tradycyjne więzi społeczne Południa, a wyrzuceni ze starych układów synowie plantatorów zaczęli szukać szczęścia na Zachodzie. Zresztą mieszanka ich południowego honoru i frustracji po zawaleniu się dotychczasowego świata dała całkiem nowy etos, dziś już zupełnie niezrozumiały. Hollywood narysował go z dużą przesadą, niemniej jednak przemoc była na Pograniczu jedyną drogą rozwiązywania problemów. Górnicy i hodowcy bydła musieli się nauczyć samoobrony przed skłonnymi do awantury zawadiakami bądź walczącymi o swe prawo do prerii Indianami. W końcu uległa temu stara, przywieziona jeszcze z Anglii, zasada amerykańskiego prawa, zalecająca ucieczkę w razie śmiertelnego zagrożenia. W 1876 r. pewien sędzia uznał, że prawdziwy mężczyzna nie ma już obowiązku uciekać przed napastnikiem.

Ale nie znaczy to, że Dziki Zachód był areną wielkiego bezprawia, a co więcej, nawet cyniczni śmiałkowie trzymali się ustalonych konwenansem nieśmiertelnych zasad. Po latach, gdy kultura Pogranicza zniknęła, a pamięć o niej kultywował już tylko przemysł filmowy i nieliczni, marzący o wolności marzyciele, największy bard Ameryki Bob Dylan podsumował to w naczelnej zasadzie kowbojskiego świata: „Aby żyć poza prawem, trzeba być uczciwym”.

Podły szeryf i szlachetny desperado to typowe, postacie

ówczesnej rzeczywistości. U niejednego sędziego w kieszeni siedzieli złodzieje bydła, a wielu wyjętych spod prawa rewolwerowców broniło najsłabszych i strzegło spokoju osady.

Przypomnijmy sobie klasyczny western „15.10 do Yumy”.

Polityka 2.2006 (2537) z dnia 14.01.2006; Świat; s. 50
Reklama