Archiwum Polityki

Ala nie ma kasy

Obniżenie cen podręczników szkolnych było jednym ze sztandarowych haseł Prawa i Sprawiedliwości podczas kampanii wyborczej. Hasło piękne, warto tylko się zastanowić, jak je realizować, żeby nie zrobiło się gorzej, niż jest.

Strona rządowa i przedstawiciele wydawców zasiedli w ostatnich dniach do rozmów. W istocie: ceny podręczników w Polsce są wysokie. Jak pokazują badania CBOS z października 2005 r. (prowadzi się je od lat w październiku, a więc po gorączce szkolnych zakupów), rodzice dzieci z podstawówek wydali na książki średnio 204 zł, ci, którzy mają uczniów w gimnazjum – już 264 zł. Zasada jest prosta: im starsze dziecko, tym wydatki większe, a ich skala w ciągu ostatniej dekady rośnie lawinowo. Dziewięć lat temu na przygotowanie dziecka do szkoły (pod uwagę brane były także koszta zeszytów, długopisów i innych akcesoriów) wydawano średnio 270 zł, dziś – 483 zł, a to już dla niejednego budżetu domowego obciążenie poważne.

Panuje też dość powszechne przekonanie, że biznes podręcznikowy to złoty interes: bezpieczny i przynoszący krociowe zyski. Rynek nowych podręczników jest wart, wedle szacunku samych wydawców, około 630 mln zł, czyli mniej więcej jedną trzecią całej książkowej puli w Polsce. Jakkolwiek postępujący niż demograficzny obniży wartość wydawnictw edukacyjnych (szacuje się, że w 2007 r. wyniesie ona 610 mln zł), to i tak zysków można tylko pozazdrościć. Nic dziwnego, że w Ministerstwie Edukacji i Nauki można słyszeć głosy, że na biednych nie trafiło i jeśli obniży się cenę podręczników, wydawcy i tak zgarną swoje.

Na początku mówiło się o wprowadzeniu trzech maksymalnych cen dla podręczników, wynoszących 15 zł (dla szkoły podstawowej), 18 zł (dla gimnazjów), 20 zł (dla liceów). Wolny handel wolnym handlem, ale w grę wchodzi przecież wyższe dobro publiczne, jakim jest wyrównywanie szans edukacyjnych.

Polityka 4.2006 (2539) z dnia 28.01.2006; Kraj; s. 34
Reklama