Przyznaję, że jeszcze parę dni temu, również po podjęciu decyzji o stanięciu w szranki przez Włodzimierza Cimoszewicza, zakładałem, choć to ponoć nie obywatelsko, że daruję sobie wybory prezydenckie. Jeśli chodzi o Cimoszewicza, ością stanęła mi w gardle jego postawa w dniach „umierania za Niceę”, kiedy dał się zdemagogizować Janowi Rokicie. Melduję solennie, że po konfrontacji Cimoszewicza ze śledczymi z komisji sejmowej zmieniłem zdanie.
Owszem, wielkim mankamentem polskiego życia politycznego jest brak szacunku dla instytucji. Komisja oczywiście uciekła się od razu do tego argumentu. To prawda, instytucjom należy się szacunek, wtedy jednak tylko, kiedy nie kompromitują się same. Przypomnijmy jednak pokrótce dorobek sejmowych komisji śledczych. Po pierwszej, tak zwanej rywinowskiej, trudno o konkretniejszy dowód kompromitacji: pozostało sześć sprzecznych raportów podsumowań, z których żaden nie został w końcu legalnie przyjęty, choć największe na to szanse miały akurat dwa najskandaliczniej stronnicze (Anity Błochowiak i Zbigniewa Ziobry).
Było to, prócz pieczenia przez członków komisji partyjno-politycznych pieczeni, najprostszym skutkiem niebywałego nagłośnienia ich igraszek. Dostali oto nieograniczony czas telewizyjnej autoreklamy, o którym w innych warunkach nie mogliby nawet pomarzyć. W tej sytuacji wystarczyło już tylko wymyślić wystarczająco charakterystyczną rolę w serialu, by znaleźć się na wszystkich ustach, czyli stać się powszechnie rozpoznawalnymi, co jest w naszych czasach (bez względu nawet na jakość wizerunku) pierwszym i niezbędnym warunkiem zrobienia politycznej kariery. Skorzystali na tym przede wszystkim Jan (Maria?) Rokita, który podjął się sparodiowania Brutusa, Tomasz Nałęcz w roli łączącej postacie Katona i inspektora Clouseau z cyklu „Różowej Pantery” oraz Zbigniew Ziobro, trochę towarzysz Andriej Wyszyński, trochę Stefek Burczymucha.