Działania Sojuszu z ostatnich tygodni wyglądają na pozór nielogicznie. Partia, której działacze jak jeden mąż mówią o powrocie do lewicowych źródeł i wartości, wybrała sobie na przewodniczącego młodego, mało doświadczonego katolika pragmatyka, od którego lewicowe deklaracje, zwłaszcza w sprawach obyczajowych, trzeba wyciągać na siłę, a i to najczęściej bez powodzenia.
Ugrupowanie, które zamierza twardo bronić swojego dorobku z ostatnich czterech lat sprawowania władzy, odstawia na boczny tor byłego premiera, który ten sukces przecież jakoś firmuje, a na dodatek byłego marszałka Sejmu (też byłego szefa rządu).
Dlaczego Janik może
Sprzeczności te jawią się jednak w innym świetle, jeśli wziąć pod uwagę, że Sojusz przypomina korporację w głębokim kryzysie, która przyjmuje strategię przetrwania. Wtedy często zatrudnia się nowego menedżera i pozwala mu na wszystko (niektórzy twierdzą, że w przypadku SLD radą nadzorczą jest Pałac Prezydencki). Dlatego Wojciech Olejniczak rządzi SLD, jak niegdyś Leszek Balcerowicz Sejmem kontraktowym, który lamentował i protestował, ale przegłosowywał projekty wicepremiera, bo tak było trzeba. Teraz też tak trzeba. Po nastaniu nowych rządów następuje typowanie winnych, nie musi być to do końca sprawiedliwe, ważne, by było efektowne.
W przypadku Sojuszu do loży odstawionych trafili Leszek Miller, Józef Oleksy, Jerzy Jaskiernia, Marek Dyduch i Jerzy Dziewulski (mogą kandydować do Senatu). Nie decydowały tu żadne konkretne zarzuty. Przecież nikt w SLD nie przejmuje się raportem posła Ziobry, a sprawa lustracyjna Oleksego dla większości kolegów to zawracanie głowy. Tu chodziło o zamanifestowanie zmiany, bo nowy menedżer, który nikogo nie wyrzuca, nie budzi szacunku.
Zły jest Dyduch, który według Olejniczaka odpowiada za spadek notowań partii, ale dobry Janik, który był jej szefem, a przez lata siedział drzwi w drzwi z Millerem; zły Jaskiernia i Dziewulski, ale dobrzy Szmajdziński i Kalisz.