Kampania wyborcza już toczy się na pełnych obrotach i w Niemczech – w tym samym czasie co u nas – dojdzie do zmiany rządu. Pytanie tylko, jakiej? Niemcy chcą zmiany władzy, ale spuszczają z tonu. Już tylko 55 proc. uważa, że we wrześniu dojdzie do znaczących roszad na górze (sześć tygodni temu – 64 proc.). Po Angeli Merkel z CDU nie oczekują wiele dobrego. Panuje przekonanie, że nawet gdyby stworzyła koalicję z FDP, to i tak nie obniży podatków, nie zmniejszy zadłużenia kraju i nie poprawi sytuacji na rynku pracy.
Angela schodzi na ziemię
Gdy Angela Merkel dwa lata temu prezentowała się na zjeździe swojej partii w Lipsku jako reformatorka, z miejsca okrzyknięto ją niemiecką Margaret Thatcher, żelazną Angie. Unosiła się wręcz nad mównicą. Szkicowała przebudowę służby zdrowia, podatków, rynku pracy i miała za sobą w partii dziarskich „młodych dzikich”, jak Friedrich Merz, dzięki którym rzucała wyzwanie socjalnym konserwatystom z bawarskiej CSU. Gdy teraz w Berlinie ogłaszała swój program wyborczy, trzymała się ziemi, a „młodzi dzicy” zeszli na drugi plan.
Reforma służby zdrowia została rozwodniona, z obniżki podatków wyszła podwyżka VAT, co jest uczciwe, ale na potrzeby kampanii – szalone. Z miejsca bowiem Angie dostała ostrą reprymendę ze strony liberałów. „Agenda Merkel uderza w koniunkturę i siłę nabywczą” – oświadczył szef FDP Guido Westerwelle, krytykując chadeków, że odchodzą od własnych obietnic. FDP chce bardziej odważnych reform, korzystniejszego klimatu dla nowych technologii – w tym inżynierii genetycznej – mniej biurokracji i mniej subwencji. Ogłoszony program jest bliższy SPD niż FDP, zżyma się Westerwelle punktując zarazem dalsze rozbieżności między liberałami i chadekami: nie ma mowy ani o likwidacji tajemnicy bankowej, ani o ograniczaniu praw obywatelskich pod pozorem zwiększenia bezpieczeństwa obywateli w walce z terroryzmem.