Sposobów na zdobycie sympatii przeciętnego widza jest kilka, niezależnie od tego, jaką uprawia się sztukę. Po pierwsze, odwołanie się do dorobku przeszłych epok. Coś, co przypomina dawną sztukę grecką, akty Modiglianiego czy fantasmagorie Dalego, od razu dostaje fory w wyścigu po względy masowego odbiorcy. Po drugie, warto wesprzeć się autorytetem znanych ludzi, niekoniecznie znających się na sztuce, a najlepiej takich, którzy nie znają się w ogóle. W tym celu tworzy się komitety honorowe lub ustala honorowe patronaty nad wystawą. Przy okazji nie zaszkodzi też wsparcie mediów, najlepiej telewizji, której namaszczenie jest sto razy ważniejsze niż opinie wszystkich krytyków sztuki w Polsce razem wziętych. Mocnym atutem bywają też, choćby najbardziej wątłe, sukcesy za granicą. Ciągle bowiem cierpimy na kompleks prowincji i cenimy tych, których docenia świat.
Idole
Artystą, któremu towarzyszy największa dysproporcja między opinią ulicy a ekspertów, wydaje się Igor Mitoraj. Jeszcze pięć lat temu słyszeli o nim nieliczni miłośnicy sztuki, co nie powinno dziwić, zważywszy że artysta od wielu lat przemieszkuje we Włoszech i niewiele go interesowało nasze życie artystyczne. Aliści niemal z dnia na dzień stał się w kraju prawdziwym gwiazdorem. Wyskoczył jak królik z kapelusza od razu w snop najjaśniejszych reflektorów. Wielka w tym zasługa Jana Kulczyka oraz Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich, którzy pospołu „odkryli” Mitoraja na własny użytek i nie szczędzili mu wsparcia oraz wyrażanych publicznie komplementów. „Wytwory wspaniałego talentu i wyobraźni”, „twórca przysparza splendoru dziedzictwu światowej kultury” – tak rekomendowała go na otwarciu wystawy pani prezydentowa. Zaś podobnie zachwycony tą twórczością minister kultury umieścił nawet jego prace jako logo na tytułowej internetowej stronie resortu.