Ryszard Riedel zmarł 30 lipca 1994 r. Od tamtej pory w każdą rocznicę śmierci na cmentarz w Tychach, gdzie jest pochowany, ciągną pielgrzymki fanów. Są kwiaty, gitary, rytualne picie wina, a wielu z przybyłych wygląda jak żywe eksponaty z dawno minionej epoki hipisów. W tym miejscu nie mówi się o nałogu, który zabrał Ryśka z tego świata, a jeśli już ktoś o tym wspomni, to zawsze doda – był za wrażliwy, niedopasowany, winić należy świat, innych, nie jego. Zresztą taka mniej więcej myśl znalazła się w emitowanym rok temu w telewizji dokumencie Krzysztofa Magowskiego, który sugerował, że część odpowiedzialności za nieszczęście spada na kolegów z zespołu.
Grób w Tychach często porównywano z paryskim grobem Jima Morrisona. I samego Riedla po jego śmierci chętnie z wokalistą The Doors zestawiano. W filmie Kidawy-Błońskiego kilkakrotnie pada nazwisko Morrisona. Filmowy Riedel (Tomasz Kot) w rozmowie z przyjacielem zazdrości Morrisonowi, że umarł młodo. Niewykluczone, że taka rozmowa (może nawet niejedna) odbyła się naprawdę, wszak Jim był dla pokolenia Ryśka (rocznik 1956) idolem, niemal wyrocznią, i to nie tylko artystyczną. Podobnie jak Jimmi Hendrix czy John Lennon, których plakaty widzimy w filmie w zabałaganionym pokoju Riedla.
Rzeczone porównanie ma ewidentnie mitotwórczy charakter. Oto chłopak ze Śląska trafia po śmierci do panteonu przeklętych świętych, do nieba (bo przecież nie piekła) tych, którzy za życia wybierali niczym nieograniczoną wolność i nieustannie świadczyli przeciw załganemu światu. Z pewnością we wczesnych latach 70. nastoletni Riedel, tak jak wielu jego rówieśników, fascynował się muzyką owych kaskaderów rocka, najpewniej też, co Kidawa-Błoński wyraźnie podkreśla, łączył ową fascynację z inną, dotyczącą hipisowskiej epopei. W „Skazanym na bluesa” widzimy, jak długowłosy Rysiek ze swoim równie długowłosym kumplem Indianerem łapią autostop, a że wszystko im jedno, dokąd jechać, lądują na Wybrzeżu, gdzie radośnie oddają się piciu alpag i uprawianiu seksu z poznanymi tam dziewczynami.