Zabytkowy Kraków miał się rozpaść w proch, jak jeszcze 15 lat temu wróżono w związku z zabójczą działalnością Huty, wtedy jeszcze Lenina. Wrocław wydawał się skazańcem, ściągającym na siebie wszystkie nieszczęścia, powodzie zwłaszcza. Zamość karlał, no bo kto nie skarleje, jak nie ma przemysłu? Zresztą to akurat zagrożenie wydawało się dotyczyć wszystkich polskich miast, bo w każdym słabł jakiś żywiciel jedyny i niezastąpiony, jak nie huta, to stocznia albo i cały przemysł, np. łódzkie włókiennictwo.
Przemysł turystyczny wydawał się zbyt lichym kołem zamachowym, do zastosowania raczej na Mazurach albo w nadmorskich kurortach, a perspektywa, by miasto żyło głównie z tego, że jest udanym miastem, była całkowicie utopijna. A jednak. Coraz więcej miast żyje całodobowo, ma swoją aurę i na niej zarabia.
Warunkiem ich sukcesu jest odpowiedni popyt. Jak zauważa dr Krzysztof Łopaciński, prezes Instytutu Turystyki, zajmującego się opracowywaniem specjalistycznych ekspertyz w tej dziedzinie, pierwszy impuls dała tak zwana turystyka biznesowa. Konferencje, sympozja, szkolenia, indywidualne misje służbowe nabrały w zarażonej kulturą korporacyjną Polsce zupełnie nowego wymiaru i rozmiaru. Gość przemieszczający się biznesowo dla podkreślenia swej pozycji, co wcale nie jest w biznesie sprawą drugorzędną, potrzebował wiktu z klasą i łóżka na światowym poziomie. Oraz atrakcji wieczornej w postaci miłego pubu lub klubu.
Równolegle z turystą biznesowym generowaniem popytu zajął się turysta zagraniczny sentymentalny, któremu poza obsługą na przyzwoitym poziomie udostępniono wreszcie to, co wedle peerelowskiej logiki było dziedzictwem ideowo kłopotliwym (więc tragicznie zapuszczonym), np. krakowski pożydowski Kazimierz. „Prastare piastowskie” Wrocław czy Gdańsk nie tylko przestały się wstydzić swojej wielokulturowej i międzynarodowej przeszłości, ale uczyniły z niej główny atut.