Wiktor, mężczyzna po przejściach, któremu twarz daje Zbigniew Zapasiewicz, ulubiony aktor Zanussiego, jest z zawodu muzykologiem, w którym to fachu odnosił znaczące sukcesy. Jak to się zatem stało, że dał się wciągnąć do polityki, a następnie wylądował na placówce w Montevideo? Nie musimy długo się zastanawiać, gdyż już w jednej z pierwszych scen pojawia się wiceminister spraw zagranicznych, jego bliski znajomy z czasów świetności opozycji demokratycznej. Więc Wiktor to zapewne były idealista, jeden z tych, którzy po 1989 r. pisali wiersze „Jesteśmy wreszcie we własnym domu”, szli do parlamentu, do telewizji publicznej, a nawet – dla dobra ojczyzny oczywiście – dawali się wyeksportować za granicę. (Nie dowiemy się, czy przed wyjazdem do Urugwaju piastował jakieś urzędy, ale nie jest to wykluczone).
W filmie nie padają żadne daty, niemniej domyślamy się, że karnawał odzyskanej wolności musiał zakończyć się kilkanaście lat temu. Bohaterowie są już bardzo zmęczeni: wiceministrowi (Daniel Olbrychski) dokuczają korzonki lub coś w tym stylu, chodzi pogięty, trzymając się za plecy, Wiktor zaś mocno posiwiał, lecz nie ma zamiaru starzeć się godnie. Społeczny donosiciel zainstalowany w ambasadzie (Jerzy Stuhr) ma o czym pisać do centrali – jego szef upija się regularnie i zaniedbuje służbowe obowiązki. Notabene te obowiązki nie są zbyt absorbujące, co by potwierdzało potoczne wyobrażenia o urokach pobytu na odległych placówkach (tym bardziej że konsultantem filmu był Jarosław Gugała, człowiek, który spędził czas jakiś w charakterze ambasadora w Ameryce Południowej).
„Persona non grata” nie jest jednak bynajmniej opowieścią z życia wyższych sfer. Podejrzewam nawet, że reżyser (i zarazem scenarzysta), planując międzynarodową koprodukcję, rozmyślnie wybrał egzotyczne plenery.