Na ulicach zachodnich miast już w połowie lat osiemdziesiątych pojawili się, jak ich nazywa w „No logo” Naomi Klein, semiotyczni robinhoodzi. Uzbrojeni w kubły z klejem i puszki farb w sprayu, łącząc elementy sztuki współczesnej, graffiti, punkowej filozofii „zrób to sam” i odwiecznej ludzkiej skłonności do robienia dowcipów zaczęli przerabiać billboardy. Począwszy od najprostszych zabiegów, jak zamalowywanie czarnym markerem oczu i doprawianie suwaka na ustach, co zmieniało i bez tego kościstą twarz modelki w trupią czaszkę, przez dopiski „Dajcie mi jeść!” na billboardach Calvina Kleina i gierki słowne w stylu zmiany nazwy papierosów Ultra Kool na „Utter Fool” (skończony idiota), na parodiowaniu całych kampanii reklamowych skończywszy. Z czasem pojedyncze organizacje przerodziły się w potężny ruch.
W Polsce skala zjawiska jest mniejsza. Ludzie z reguły traktują uliczną reklamę jako część środowiska naturalnego. Kolorową odmianę po latach szarości, symbol cywilizacji dobrobytu, dowód na to, że jesteśmy krajem zachodnim, kapitalistycznym, demokratycznym. Że wreszcie jest normalnie. Z billboardami walczy na razie kilkadziesiąt osób.
Bezpretensjonalnie, lekko i ze znacznie mniejszą dawką ideologii niż u zachodnich kolegów – tak można streścić strategię polskich pogromców billboardów. Rodzimi adbusterzy, w większości dwudziestokilku- i trzydziestolatki, pamiętają jeszcze końcówkę PRL, stąd pewnie dystans, z jakim traktują popularne wśród aktywistów społecznych na Zachodzie hasła rewolucji, wojny ideologicznej czy misji. Jako źródła inspiracji podają raczej happeningi Majora Frydrycha i legendarnej Pomarańczowej Alternatywy niż pisma Marksa, Engelsa czy symbolikę Maja ’68.
Na ulicy liczy się pomysł.