Janusz Wróblewski: – Dlaczego zwlekał pan aż 10 lat z decyzją zagrania w „Balladzie o Jacku i Rose”, dramacie psychologicznym rozliczającym pokolenie hippisowskiej kontestacji?
Daniel Day-Lewis:– Trzeba mieć apetyt na rolę, a ja długo nie mogłem go poczuć. Po „Bokserze” Jima Scheridana zrezygnowałem z zawodu. Aktorstwo przestało mnie interesować, straciłem motywacje. Przez pięć lat odrzucałem wszystkie propozycje, czułem się wypalony. Wykorzystałem ten czas na odrobienie zaległości wychowawczych z trójką moich synów.
Powrócił pan rolą Billa Rzeźnika w „Gangach Nowego Jorku” i Jacka w „Balladzie”. Co spowodowało, że przyjął pan te role?
Podejmowanie aktorskich decyzji to nieustanna walka pomiędzy wątpliwościami i kuszącą obietnicą dotknięcia tajemnicy drugiego człowieka. To skomplikowana gra pomiędzy mną a fikcyjnym bohaterem, w którego skórę chcę wejść. W efekcie, chociaż bój toczy się tylko w jednej głowie, to nie ja, tylko postać dokonuje za mnie wyboru. Nie wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć. Aktor nie jest mechaniczną zabawką, która zachowuje się zgodnie z narzuconym programem. Częściej instynkt podpowiada mi, co mam grać. Dystans i obawy znikają, gdy nabieram pewności, że ciało sobie poradzi z nowym wyzwaniem.
Grając podstarzałego hippisa żyjącego w położonej na odludziu farmie odsłonił pan w jakimś stopniu swoją prywatność?
Od kiedy nie pokazuję się publicznie, media uznały mnie za dziwaka. Mieszkam z dala od cywilizacji w wiejskiej posiadłości zamkniętej dla obcych. Ale moja izolacja nie ma nic wspólnego z odosobnieniem Jacka. Lubię ciszę. Samotność jest mi niezbędna, aby nabrać ochoty do pracy. Natomiast powody alienacji Jacka są inne.