Partia Koizumiego, Jiyu Minshuto, zwana w mediach zachodnich liberalno-demokratyczną (PLD), jest w istocie partią władzy o odchyleniu centroprawicowym. Z kilkumiesięcznym antraktem rządzi Japonią od pół wieku i nie ma jakiejś jednej, wspólnej ideologii, za to łączy w sobie różne frakcje reprezentujące wpływowe grupy interesu politycznego lub ekonomicznego. Szczególnie silna jest na prowincji, gdzie jej wyborczych interesów strzegą między innymi pocztowcy.
Dlaczego akurat oni? Bo posada naczelnika poczty przechodzi często z ojca na syna, daje prestiż i stabilizację finansową, a poczta w Japonii to nie tylko urząd od listów i przesyłek, lecz także kasa oszczędnościowa, towarzystwo ubezpieczeniowe, a nawet dom kultury. – Jeszcze do niedawna czesne za naukę w państwowych uczelniach można było wpłacać tylko za pośrednictwem banku pocztowego – zaznacza Yoshiho Umeda, Japończyk, przyjaciel Polski i Solidarności, dziś prezes firmy konsultingowej YOHO Sp. z.o.o. – Poczta jest instytucją dotowaną przez państwo – ostatnią niesprywatyzowaną. Po telekomunikacji, kolejach, monopolu na sól i wódkę tylko ona została jeszcze na placu boju. Ogromna liczba ludzi ma interes, by zachować obecny stan rzeczy na wieki wieków – dodaje Umeda.
Pocztowy moloch zatrudnia niemal 400 tys. pracowników mających status urzędników państwowych. Ci zaś mają rodziny i znajomych. Który polityk zlekceważy tak liczną grupę wyborców? To pierwszy powód, dla którego sprawa poczty zelektryzowała japońskie życie polityczne.
Drugi jest taki, że od dziesięcioleci oszczędni Japończycy zanoszą do pocztowego banku swoje jeny chętniej niż do banków prywatnych choćby dlatego, że lokaty mają państwowe gwarancje bezpieczeństwa. Na tej samej zasadzie gremialnie wykupują w pocztowych placówkach polisy ubezpieczeniowe.